... czyli jak dział się kocyk.
28 kwietnia. Rano zadzwonił telefon. Koleżanka Dominiki spytała, czy mogłabym zrobić kocyk na prezent na pierwsze urodziny, dla chłopczyka. Urodziny chłopczyka 18 maja. Mało czasu, kruca bomba, mało czasu! Ale kocyk... Uwielbiam dziergać kocyki! Z mety nakręcona, rzucam się do internetu w poszukiwaniu inspiracji i włóczek. Inspiracje znajduję migiem (kwadraty babuni, bo szydełko szybsze w robocie), ale z włóczkami kłopot. Brak odpowiednich kolorów. I brak czasu na dokładniejsze poszukiwania. Zresztą - zakupy przed długim weekendem... Dość ryzykowna sprawa. Jeśli paczka nie dojdzie na czas, to stracę trzy wolne dni! Po południu w gorączce przerzucam pudła z własnymi zapasami. Jest Elian klasik. Trochę gruba i nigdy jeszcze z niej nie szydełkowałam, ale może, może... Próbka szydełkiem 5,5 mm. W porządku, ładny układ kolorów. Ale motków chyba mało. Sprawdzam w sieci. Są. Jakby co - domówię po weekendzie. Szybka fotka i mail z próbką leci do Zleceniodawczyni.
29 kwietnia. Zleceniodawczyni odpisuje - jestem za! Błyskawicznie zabieram się do pracy. Wieczorem mam już na tyle duży fragment, z pełnym układem kolorów, że mogę przeliczyć dokładnie ile włóczki pochłonie kocyk. Patrzę na rozliczenie i oczom nie wierzę - prawie 1200 gram. O żesz! (Rozpalona ciskam przekleństwami, choć na co dzień tego nie robię, ale w emocjach muszę sobie przynajmniej słownie pofolgować). Za dużo. Wzór się nie nadaje. Szydełko się nie nadaje. Włóczka się nie nadaje! Czuję, że ogarnia mnie panika. Co robić? Na zamawianie innej włóczki zdecydowanie za późno. Dobra, trzeba spać, bo przecież jutro do pracy. Jutro pomyślę, na spokojnie. Ale przecież po czymś takim nie da się spać! Wstaję. Może jednak zdążę na drutach. Może francuzem. Układ kolorów taki sam. Próbka na druty 5,5 mm. Za wiotko. Pruję. Druty 5 mm. Chyba w porządku. Przeliczam ilość oczek z próbki i zaczynam kocyk na 220 oczek szerokości. Przerabiam parę rzędów. Minęła druga w nocy. Trzeba spać. Niecałe cztery godziny snu, ale długi weekend w pobliżu. Odeśpię.
30 kwietnia. Trudno w pracy usiedzieć. Nie z powodu niewyspania. Robótka czeka! Biorę pół urlopu i z obłędem w oczach gnam do domu. Rzucam plecak i kurtkę, na ściąganie butów szkoda mi czasu. Łapię druty i kontynuuję to, co zaczęłam w nocy. Po przerobieniu kilku centymetrów sprawdzam szerokość. Jasny gwint! Za szerokie. Próbki nigdy się nie sprawdzają! Znowu pruję i zaczynam po raz kolejny. Tym razem 180 oczek. Czuję, że zaczyna mi łomotać w głowie. Piję kawę... Łomot ustaje. Nie ruszam się z kanapy. W szalonym amoku przerabiam oczko za oczkiem. Wieczorem mam 18 cm. Jeśli uda mi się utrzymać tempo, to zdążę.
1 maja. Dziergam cały dzień. Niby ładnie. Ale nie tak ładnie, jak to, co wychodziło szydełkiem. Co parę centymetrów rozkładam i przyglądam się temu, co wydziergałam. Momentami mi się podoba, ale głównie czuję się rozczarowana. Jak to możliwe, że ta sama włóczka, te same kolory, a taka różnica w efekcie??? Pytam o zdanie męża. Beeedzie; miłe w dotyku - odpowiada - ale szydełkowe ładniejsze - uzupełnia. Pytam Mamy. E, brzydkie! - podsumowuje krótko i treściwie, jak to ona. Ty to się do wszystkiego potrafisz przypierdzielić! - odpowiadam poitytowana. I dziergam dalej, bo nie wiem, jak mogłabym robić inaczej... No i szkoda mi tego, co już mam. A wieczorem mam 37 cm...
2 maja. Dziergam od rana, coraz bardziej bez przekonania i coraz bardziej zdołowana. W końcu wybucham. Doopa! Nie będzie w ten sposób! Skoro nam się nie podoba, to Zleceniodawczyni też się nie spodoba. Ona też widziała próbkę. To musi być szydełko! Przez następne godziny, w panice, cała rozpalona, kombinuję różne wzory. Ale tym razem biorę większe szydełko - 7 mm. Wreszcie jest. Wychodzi jak trzeba. Miękko i puszyście. A grube szydło daje szybki przyrost. Wieczorem mam tyle ile było na drutach po dwóch dniach dziergania.
3 maja. Rano przez chwilę walczę z pokusą, by odpuścić basen i od razu szydełkować, ale nie... basen zwycięża. Po basenie znów walczę ze sobą, czy najpierw zaspokoić głód szydełkowania, czy jednak zjeść śniadanie... Kocyk z szydełkiem tak kusząco (i teraz naprawdę ładnie) wygląda na kanapie, aż chce się jechać dalej... Jednak śniadanie zwycięża mocą świeżo upieczonego (poprzedniego dnia wieczorem) chleba. Ogarnia mnie spokój. Będzie dobrze. Będzie ładnie. Zdążę. Jest piękna pogoda i robię sobie szydełkowy relaks na ogrodzie, w promieniach słońca. Wieczorem zasiadam do internetu i zamawiam brakujące motki. Mam problem z kolorami, bo nie mam banderolek, ale bez większych wątpliwości decyduję się na zakup. I idę spać, bo rano do pracy.
4 maja. Po pracy wyrabiam resztkę nitki i szydełkowanie ustaje. Bezrobocie przeczekuję zajmując się wszystkim tym, co ignorowałam przez ostatnie dni...
5 maja. Do pracy przychodzi paczka z włóczką. Otwieram na bezdechu.... O żesz k...a, ja pie...lę! Nie ten kolor!!! Krew mnie zalewa i dostaję migreny. Ledwie mogę wysiedzieć przy biurku. Co chwilę wyciągam motki z torebki i się im przyglądam. Może jednak się nadadzą? Są tylko trochę jaśniejsze... Ale póki nie przymierzę w domu, to się nie dowiem, a na to długo jeszcze muszę czekać, bo po pracy fizjoterapia. Na masażu pani co chwilę upomina mnie bym się rozluźniła... Wreszcie jestem w domu. Dopadam kocyka, wyciągam motki... Nie przejdą! Za duża różnica. Migrena i emocje rozsadzają mi czaszkę. Robię sobie kawę i biegnę do komputera złożyć nowe zamówienie. Ale przecież nie zamówię tylko dwóch motków. A skoro i tak nie mam co robić, to siedzę dwie godziny przed monitorem i przeglądam ofertę, coraz bardziej nakręcając się widokiem kolorowych włóczek i pomysłami na jej przetworzenie. Zamawiam ponad 2 kilogramy. Ból głowy nie mija po kawie więc biorę sumatryptan i kompletuję zestaw włóczkowych resztek, żeby jakoś rozładować skumulowaną potrzebę szydełkowania. Do końca dnia powstaje duży kwadrat babuni w niebieskiej tonacji. Jeszcze nie wiem na co. Kładę się spać, ale i tak nie śpię. Myślę. A w myślach szydełkuję...
6 maja. Po czterech godzinach snu jestem niewyspana, ale spokojna. Dostaję informację ze sklepu, że paczka z moją włóczką została nadana. Pozostaje mi tylko czekać. W domu robię drugi kwadrat w niebieskiej tonacji. Nadal nie wiem na co.
7 maja. W pracy niecierpliwie wypatruję kuriera. O czternastej nie wytrzymuję i dzwonię do niego na komórkę. Pan zdziwiony odpowiada, że nie ma dla mnie żadnej paczki. Serio? Serio??? Rany, co jeszcze może pójść nie tak z pracą nad tym kocykiem??? Dzwonię do biura obsługi klienta. Dowiaduję się, że paczka nie została załadowana do rozwozu. Dlaczego? - pytam zdrętwiała i nawet nie mam już sił się wkurzać... Tak wyszło i paczka będzie w rozwozie jutro - odpowiada pan nie przejmując się ani trochę tym, jak bardzo przykra jest dla mnie ta informacja. Przez chwilę rozważam, czy nie pojechać do ich terminalu i nie odebrać sobie paczki osobiście. Nieeee... Nie ma sensu. Zanim objadę tam i z powrotem, stracę tylko czas, a na dzierganie i tak mi już niewiele zostanie. Poczekam. Nie mam wyjścia. Przymusowe bezrobocie wykorzystuję na wysianie tymianku, majeranku, lawendy i nasturcji. Na pociechę cebulka zaczyna wyglądać z ziemi:-). Wieczorem powiększam Kwadraty Nie Wiadomo Na Co.
8 maja. O 11 jest kurier! Biorę paczkę, drugie pół urlopu i pędzę do domu. Kolor jak trzeba! Szydełkuję. Błogo mi:-).
9 maja. Z bordiurą trochę zamieszania. Tak mi się nie podoba, tak braknie włóczki, tak kolor źle się układa, tak... O, ładnie:-). Wieczorem koniec. Pranie, naciąganie, suszenie. 106x116 cm. Zadowolona jestem. Emocje opadają. Zmęczona jak pies.
10 maj. Kocyk trafia do Zleceniodawczyni. Zleceniodawczyni zadowolona. Ja z pewnością jeszcze bardziej:-).
Uwielbiam dziergać kocyki:-D
Zdjęcia wkrótce.