czwartek, 31 grudnia 2020

Przed końcem roku

 ... dla kronikarskiego porządku - dekupażowe pudełka:

1.Prezent z okazji ślubu - Niezbędnik dla Zakochanych - pudełko z 4 przegródkami, 16x16x8 cm





 

2.Prezent urodzinowy dla Maluszka - Skarby Adasia - pudełko zamykane na kluczyk, 29x25x15 cm






 

3.Prezent urodzinowy - Organizer na Przyjemności - pudełko z 9 przegródkami, 22,4x22,4x8 cm






 

Niewiele dekupażowałam w tym roku. Były inne rzeczy do zrobienia. Ten rok toczył się głównie wokół prac domowych związanych z przebudową i organizowaniem nowej działki. Dużo zrobiliśmy. To był pod wieloma względami trudny i zły rok, a jednak dla mnie osobiście, dla naszej Rodziny - zaskakująco bardzo dobry. Chciałabym móc się z tego cieszyć... Nie mogę, bo trudno się cieszyć, gdy jednocześnie słyszy się o dramatach, z którymi codziennie muszą mierzyć się inni ludzie. Trudno się cieszyć wiedząc o nieustannej krzywdzie i cierpieniu zwierząt. Trudno się cieszyć, gdy żyje się w kraju rządzonym przez ****** ***.

Nie jestem zachłanna, nie mam wielu życzeń na ten Nowy Rok - dla siebie: pokonania cukrowego nałogu, dla bezdomniaków: kochającego domu, dla świata: pokoju, a dla wszystkich: zdrowia.

Niech się spełni.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Weekend napchany planami

Zawsze to robię. Napycham weekend planami - zadaniami nie do zrealizowania w ciągu roboczego tygodnia, przyjemnościami niemożliwymi do osiągnięcia w ciągu roboczego tygodnia, wyzwaniami wymagającymi czasu, działaniami zamykającymi wszystko to, co pootwierałam w tygodniu... itp. itd. Miniony weekend nie był pod tym względem wyjątkowy...

Po pierwsze planowałam skończyć spódnicę. Pracuję nad nią od dwóch tygodni - projekt całkiem eksperymentalny, nigdzie czegoś takiego nie widziałam. Może nie bez powodu? Może nie da się w ten sposób dziergać spódnicy? Ale się uparłam i zdawało mi się, że przewidziałam, jak może zachowywać się dzianina w takim fasonie. W piątek wieczorem po raz pierwszy (po kilku korektach wcześniej) mogłam ją zmierzyć w całości. I okazało się, że jednak moje szacunki były mocno niedoszacowane. Ale nic to. Przecież mamy czas, cały weekend przede mną! Sprułam problematyczną część i większość soboty zeszła mi na ponownym doprowadzaniu spódnicy do końca. W niedzielę rano znów zmierzyłam całość i nie... No nie! Nie może tak być! Znowu prucie. Ale tym razem wracam prawie do początku. Niestety, spódnica zamiast być skończona w weekend jest ponownie ledwie napoczęta.


 

Po drugie - poduchy i skarpetki na krzesła do jadalni. Skończyłam je (jeśli dobrze liczę) jakieś 7 tygodni temu. Od tamtej pory leżą i czekają na uporządkowanie przestrzeni w jadalni, co w praktyce jest zadaniem niewykonalnym z racji tego, że w tym miejscu spotykają się wszelkie domowe żywioły i choćbym nie wiem jak się starała, to chaos jest tu stanem naturalnym. No więc nie chce mi się starać w ogóle, odkładam porządki na wieczne później. A w nieuporządkowanej przestrzeni nie da się się cieszyć z nowych, pięknych (naprawdę jestem z nich zadowolona!) poduszek. A tym bardziej zrobić im udanych zdjęć. Ale i tak co weekend obiecuję sobie, że tym razem to już na pewno ogarnę. Niestety, tym razem też się nie udało.


 

Po trzecie - szydełkowe dekoracje na klatkę schodową. Kiedyś klatka schodowa była tylko sienią łączącą mieszkanie z zewnętrzem... Teraz, po remoncie stała się pomieszczeniem wewnętrznym, a odkąd młodzi przeprowadzili się na swoje piętro niżej, łącznikiem pomiędzy ich mieszkaniem na dole, a naszym na górze. Potrzebny był przytulniejszy wystrój. Pracuję nad nią z przerwami od kilku tygodni. Pomalowałam płytki na podłodze, schody, drzwi do szafy pod schodami, zrobiło się inaczej, cieplej, całkiem przyjemnie. Do pełni zadowolenia brakowało mi jakichś dekoracji. Wymyśliłam sobie, że udekoruję żyrandol oraz ściany szydełkowymi motywami. Zrobiłam je nawet szybko (choć prawie na ślepo, przy tej pracy uznałam, że to najwyższa pora na sprawienie sobie okularów), teraz od dwóch tygodni czekają na wypranie, wykrochmalenie i zajęcie swoich eksponowanych miejsc. Niestety w ten weekend nadal się nie doczekały.


 

Po czwarte - pudełeczka na zlecenie i najbardziej czasochłonny etap, czyli transfer napisów. To akurat zrobiłam. Zlecenie święta rzecz, muszę się wyrobić w terminie.

Po piąte - dzianiny od Lenarda - chusta z opaską, które otrzymałam w prezencie (DZIĘKUJĘ jeszcze raz! Są naprawdę przepiękne i tak w moim guście, że to aż niesamowite jak dobrze go znasz!) i obiecałam niezwłocznie sfotografować. Najbardziej niezwłocznym terminem i okazją miał być jak zwykle niedzielny wyjazd do lasu. Ale przez te transfery co powyżej, dzienna część niedzieli nieoczekiwanie zaczęła się mi się kończyć. Poza tym pogoda i tak była wstrętna, Temperatura poniżej zera, do tego mżawka jakaś, ciemno i w ogóle STRASZNIE nieprzyjemnie... Trzeba było zastosować wersję skróconą, czyli szybki spacer wokół kwartału. Dlatego zdjęcia niestety też na szybko. I zamiast opaski założyłam jednak czapkę, może i nie od kompletu, ale też od Lenarda i też pasuje:-D



 

Nie zrobiłam w ten weekend, albo zrobiłam tylko po łebkach, jeszcze parę innych zaplanowanych rzeczy, głownie porządkowych, wszelkie porządkowe w pierwszej kolejności spadają z grafika (a potem są głównym powodem poczucia winy)... Ale cieszę się, że udało mi się wyprać dwa dywaniki (ręcznie, w wannie!) - to część zadania pt. ogarnianie klatki schodowej i jadalni. Jeden maleńki kroczek, ale zawsze do przodu:-).

No i odebrałam swoje pierwsze w życiu okulary! Plus 1,5 dioptrii. Teraz już mi nie straszny nawet kordonek i szydełko 1,25 mm:-). Teraz, gdy tak dziergam sobie w tych okularach, mąż mówi, że tylko mi bujanego fotela brakuję... I że musi mi kupić na Gwiazdkę;-).


 

Hmmm, mam nadzieję, że mówi serio, bo zawsze marzyłam o bujanym fotelu!


wtorek, 8 grudnia 2020

Uśmiecham się

Zazwyczaj robię to instynktownie. Uśmiecham się na zdjęciach, uśmiecham się, gdy mówię "dzień dobry", do ludzi w pracy się uśmiecham, do pani kasjerki w sklepie, do pana z pieskiem na spacerze... Tak silnie mam wdrukowany program uśmiechania się, że w interakcjach społecznych uśmiecham się automatycznie nawet wówczas, gdy w ogóle nie mam na to ochoty. Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej, dopiero ostatnio, przy okazji zdjęć melanżowej spódnicy (TEJ). Chyba nigdy wcześniej dysonans pomiędzy tym jak się czuję, a tym, jak powinnam zachowywać się przed obiektywem, nie był mi tak bardzo przykry. Pozowanie z uśmiechem na twarzy wydawało mi się w tamtym momencie kompletnie nie do zrobienia. No nie, po prostu nie!

Z drugiej strony mój wizerunek na zdjęciu, bez uśmiechu, też był trudny do zaakceptowania. Całe życie słyszę - uśmiechnij się! Całe życie słyszę, że uśmiech jest lepszy od ponurej, a nawet neutralnej miny.  Uśmiech jest zdrowy, jest zaraźliwy, roztacza dobrą atmosferę, uśmiechem zjednasz sobie przyjaciół, dzięki uśmiechowi będą cię lubić. Ludzie lubią wesołych i szczęśliwych ludzi. Wiem, bo sama takich lubię. Ale ja po prostu nie jestem wesołą, szczęśliwą osobą, nigdy nie byłam i na pewno nigdy nie będę. Choć miewam lepsze momenty, to na ogół jestem mrukowatą i cyniczną mizantropką z sarkastycznym poczuciem humoru. Pamiętacie Smerfa Marudę? To ja! Tylko rzadko się do tego przyznaję, staram się nie pokazywać publicznie swojej malkontenckiej twarzy, nie zarażać niezadowoleniem. Wolę tę drugą twarz - uśmiechniętą, nawet jeśli uśmiecham się tylko z grzeczności, żeby było miło.

Jednak do mojego Męża, który zna mnie od tej najciemniejszej strony, a mimo to, po 27 latach nadal chce mu się mnie rozbawiać i stojąc po drugiej stronie aparatu robi wszystko, żeby tylko sfotografować mnie uśmiechniętą, zamiast skupić się na dzianinie jak kazałam... Do Niego uśmiecham się całkiem szczerze:-). Dzięki temu dziś (w niedzielę właściwie, bo zdjęcia są z wtedy) i do Was uśmiecham się szczerze:-). Może nie na wszystkich zdjęciach, bo przecież ileż można się szczerzyć w takich warunkach (atmosferycznych, politycznych, społecznych... wszystkich!)???? Ale przynajmniej na tym jednym... Uśmiecham się:-)







Sukienkę wydziergałam wiosną, ale zamknęli lasy i nie mogłam pokazać jej od razu, a potem zrobiło się gorąco, więc też nie miałam okazji założyć. Dopiero w tę niedzielę, po raz pierwszy... Stylizacja może niezbyt przemyślana, ale i wyjazd do lasu był ad hoc. I było LODOWATO.

Dziergałam dwiema nitkami razem:

Baby (Red Heart) - 50 g/190 m - 100% akryl - motki w kolorze turkusowo-niebieskim i granatowym oraz Angel (Bergere de France) 25 g/275 m - 44% poliamid, 32% akryl, 24% moher - również w kolorze turkusowo-niebieskim i granatowym.

Nie pamiętam ile było motków i nie pamiętam jakie druty...

poniedziałek, 30 listopada 2020

Sprzątaczka

Próbowałam wymyślić jakąś wyrafinowaną nazwę dla tej sukienki, na przykład Pomiędzy Purpurą a Brzegiem Fioletu, albo Purpurowe Spektrum, albo Violet-Vine... ale nic mi nie pasowało tak dobrze jak pospolita Sprzątaczka:-). Ten projekt z wyjątkową skutecznością wysprzątał mi całe mnóstwo motków i motkowych resztek. Napracowałam się, żeby w podsumowaniu je wszystkie wymienić;-).

Szal i czapka to prace sprzed 5 lat, wydziergałam na zamówienie Dominiki, jej już dawno się znudziło, za to ja właśnie odkrywam na nowo;-). Premierowa prezentacja TUTAJ

Zdjęcia są z ubiegłego tygodnia, gdy  rządziła jeszcze słoneczna jesień. Od wczoraj mamy zimową ponurą pluchę, więc oczywiście nawet nosa nie wyściubię ze swojego przytulnego poddasza, zwłaszcza, że w tym tygodniu wypadła mi praca zdalna:-)









Sukienkę dziergałam tym razem od dołu, ale również bezszwowo. Oczka ramion połączyłam szydełkiem, a potem półgolf robiłam znów na okrągło. Oczka na rękawy nabrałam od góry wokół zostawionych otworów. Druty 6 mm, tylko paski ściegiem francuskim - 5,5 mm.

Wykorzystane włóczki:


 

Klasik (Elian) - 125m/50g - 100% akryl - wykorzystane do zera:

2 motki fioletowe, 2 motki śliwkowe, 3 motki jasny fiolet;

Tiftik (Opus) - 270m/100g. - 95% akryl, 5% mohair - w kolorze bordo, w ilości nieznanej (jeszcze mi zostało);

Phil Light (Phildar) - 287m/50g - 53% aryl, 29% poliamid, 18% wełna - w kolorze ciemne bordo, w ilości nieznanej (jeszcze zostało);

Gucio (Opus) - 560m/100g - 100% akryl: resztki w kolorze fioletowym i jasnofioletowym, wykorzystane do zera;

Angora Gold (Alize) - 550m/100g - 80% akryl, 10% mohair, 10% wełna - 1 motek w kolorze fioletowym, wykorzystany do zera;

Anonim z Allegro - cienki (typuję, że jakieś 500-600 m/100g) fioletowy, wykorzystałam chyba więcej jak pół motka;

Burgundowy Anonim od Lenarda - w ilości nieznanej, jeszcze zostało;

Baby (Red Heart) - 190m/50g - 100% akryl - niecały motek w kolorze fioletowym, jeszcze mi zostało.

Ufff. To była duża rzecz! Ale robiło się w sumie dość szybko i sprawnie. Nawet mimo kilku podejść do wykończenia dekoltu i rękawów. Jestem zadowolona z efektu:-)


poniedziałek, 23 listopada 2020

Burgundowe Zapomnienie

Sytuacja polityczna wciąż szarpie mi układ nerwowy. Trudno oderwać się od rzeczywistości i po prostu robić swoje, ale się staram. Pomaga dzierganie. Mieszam włóczki i kolory, i tworzę własną dzianinową modę. To wciąga i pochłania uwagę. I na chwilę ogarnia mnie błogostan. Dobrostan. Bordostan... A jego owocem jest sukienka Burgundowe Zapomnienie;-)








Burgundowy dostatek, prawdziwy włóczkowy bordobyt, zapewnił mi Lenard - jeszcze raz wielkie DZIĘKI !!! Resztę dobrałam już z własnych zapasów.

Burgundowe Zapomnienie składa się z:

1 motka brązowego Tiftika (Opus) - 270m/100g. - 95% akryl, 5% mohair

3 motków melanżowej Flamme (Cheval Blanc) - 90m/50g - 70% akryl, 30% wełna

niecałych 2 motków burgundowego Anonima od Lenarda

niecałych 2 motków burgundowego Phil Light (Phildar) - 287m/50g - 53% aryl, 29% poliamid, 18% wełna, też od Lenarda

Dziergałam od góry:

Dekolt - ściągacz 1x1: Tiftik+Anonim - druty 6 mm

Karczek - ścieg francuski: Flamme - druty 6 mm

Rękawy - pasy prawym dżersejem: Anonim+Phil Light oraz Tiftik+Phil Light - druty 6,5 mm; ściągacz 1x1 Tiftik+Anonim - druty 6 mm

Korpus - prawy dżersej: Anonim+Phildar - druty 6,5 mm, plisa wykończeniowa ściegiem francuskim: Tiftik+Phildar - druty 6 mm


Sukienkę skończyłam i sfotografowałam już dwa tygodnie temu, ale nie miałam mocy do obrabiania zdjęć. Zamiast tego, niezwłocznie skompletowałam nową paletę włóczek i zabrałam się za kolejny projekt...

Między purpurą, a fioletem... Też już ukończony i sfotografowany. Pokażę, jak zbiorę siły do kolejnego wpisu.

wtorek, 3 listopada 2020

W cieniu protestów i koronawirusa

... życie toczy się dalej. Próbuję się jakoś pozbierać do kupy, ale nerwy mam tak rozhulane, że niewiele z tego wychodzi. Wciąż huragan emocji. Nie będę się w to zagłębiać. Przepraszam, że nie odpisuję na komentarze, przepraszam, że nie komentuję Waszych wpisów. Nie wiem już co powiedzieć. Nie chcę zarażać swoim gniewem, lękiem, tudzież smutnym zwątpieniem. Chciałabym wrócić do swojej znajomej rutyny, albo chciałabym się wyłączyć. Obie rzeczy niemożliwe do zrealizowania. W każdym razie nie na 100 procent. Ale próbuję.

W sobotę kupiłam na targu chryzantemy i przystroiłam nimi taras. Zrobiliśmy lampion z dyni. Florek miał frajdę. Jaki on szczęśliwy, że nie ma świadomości tego wszystkiego, co się wokół wyprawia! I jak mi go strasznie szkoda, że kiedyś, raczej wcześniej niż później, będzie musiał skonfrontować się ze światem i dowie się, że życie to nie jest bajka, a raczej horror. Trochę już wie - od miesiąca chodzi do przedszkola. Strasznie płacze. Całe szczęście, że to nie ja go zaprowadzam. Wie też, że czeka go operacja. Bardzo to wszystko przeżywa, miał nawet pierwsze koszmary w nocy...

W niedzielę pojechaliśmy do lasu. Udało się wreszcie sfotografować spódnicę, którą wydziergałam jeszcze w sierpniu. Bardzo byłam z niej zadowolona i chętnie nosiłam... Aż się zaczęłam obawiać, że od noszenia straci wygląd, nim ją sfotografuję. Niezręcznie się czuję chwaląc się spódnicą, gdy przez Polskę przetacza się fala protestów. W Kolbuszowej już raczej nic się nie odbędzie - mrożący efekt komunikatów, że prokuratura chce ścigać organizatorów demonstracji pod zarzutem, za który grozi 8 lat więzienia, odniósł swój skutek. Marta Lempart mówiła ostatnio, że ludzie tacy jak ona mają po 40 otwartych procesów sądowych. Ja, kompletnie bez jakiegokolwiek zaplecza, boję się nawet jednego. U nas spisują nawet za wieszanie na słupach plakatów dotyczących protestu... Nie ufam policji. Nie ufam sądom. Nie ufam tej władzy, która wykorzystuje koronawirusa i nacjonalistów do walki z demonstrantami. Ale protestuję jak mogę i robię co czuję, dlatego na zdjęciach znaczki Strajku Kobiet.







 

Oczywiście po takim czasie niezbyt dobrze pamiętam jak ją robiłam... Włóczka zasadnicza to Kolorowe Motki - 50% bawełna, 50% akryl. Mój motek miał 270g i 1200 m.


Przerabiałam w dwie nitki - nitką od początku i od końca motka. Do tego wykorzystałam stare kordonki w pasujących kolorach, weszło mi ich chyba z 10 szt. Oraz jeszcze inną przędzę, która mi akurat spasowała. Robiłam tym razem od dołu i, o ile mnie pamięć nie myli, drutami 7 mm. Spódnica jest na gumce.

EDIT. Zapomniałam dodać, że czapka rogatywka z kicotkiem od Lenarda:-)


czwartek, 29 października 2020

Protest w Kolbuszowej

Gdy we wtorek po południu zobaczyłam, że moja Córka założyła na FB wydarzenie Strajk Kobiet Kolbuszowa - spacer przeciwko piekłu, to zdrętwiałam. Brałam wcześniej udział w marszach i protestach, ale to było w Rzeszowie, w tłumie innych ludzi, gdzie czułam się bezpiecznie, bo anonimowo. Protest w małym mieście, takim jak Kolbuszowa, gdzie wszyscy w jakiś sposób się znają i nikt nie jest anonimowy, to zupełnie inna sprawa. Szczególnie, że tu od lat dominuje PiS w zespół z narodowcami z Konfederacji. 

Naprawdę byłam przerażona. Ale wiedziałam, że muszę tam być. Dla mojej Córki. Ale też dla siebie i innych kobiet, które protestują w innych miastach i miasteczkach. 

Przygotowałam przemówienie. Przemówienie, które wzięło się z ogromnej złości, z poczucia bezsilności i bezradności na ten potężny, systemowy gwałt na kobietach. Przemówienie dużo za długie. Miałam wrażenie, że mówiłam i mówiłam, a słowa na kartkach się nie kończyły. Może przesadziłam, ale i tak nie powiedziałam wszystkiego. Lista przewin rządzącej patoprawicy wobec państwa, wobec demokracji, wobec różnych grup społecznych zdają się nie mieć końca.

Zaskoczyła nas skala protestu, że tak wiele osób przyszło. To niewyobrażalne. Poza tym było bezpiecznie i spokojnie. Mogłabym się przyczepić, że #wolnywybór i #wolnośćrównośćdemokracja zostało zakrzyczane przez #jebaćpis i #wypierdalać... ale... ulica ma swoją dynamikę...

Poniżej tekst mojego przemówienia.

Jestem tu, zapewne jak wiele i wielu z Was, bo polityka, którą na co dzień nie chcemy się interesować, bo mamy swoje ciekawsze zajęcia, zainteresowała się nami. Brutalnie weszła w naszą osobistą przestrzeń i zagroziła naszym rodzinom. Nie tylko kobietom. Choć to w nas oczywiście antyaborcyjne drakońskie prawo uderza najbardziej.

Wbrew temu, co mówią rządzący politycy – to nie my tę wojnę rozpętałyśmy. My się po prostu bronimy. Walczymy o swoje życie. Bo wygląda na to, że w III RP życie kobiet przestaje być wartością chronioną. I staje się tak kroczek po kroczku. Już od pięciu lat. Punkt po punkcie kasuje się nasze prawa. Najsmutniejsze jest to, że przy aplauzie innych kobiet.

Pod płaszczykiem absurdalnych klauzul sumienia ogranicza nam się prawo dostępu do legalnych procedur medycznych, prawo do rzetelnej informacji o stanie naszego zdrowia, stanie i przebiegu ciąży. Pod pięknymi hasłami ochrony tradycyjnej rodziny kryje się przyzwolenie na przemoc wobec kobiet. Przemoc nie tylko tę bezpośrednią, fizyczną, ale co szczególnie oburzające, przemoc instytucjonalną realizowaną przez aparat państwowy. Podaje nam się argumenty, że u nas kobiety są bezpieczne, na dowód przytacza się statystyki – na Zachodzie jest o wiele więcej zgłoszeń przemocy i gwałtów na kobietach, niż w Polsce. Ale czego tak naprawdę dowodzi ta statystyka? Jestem kobietą, wiem jak to wygląda, czytałam też niejedno świadectwo kobiet doświadczających przemocy i próbujących ją zgłosić, z jaką pogardą, lekceważeniem i bezdusznością funkcjonariuszy państwowych się spotykają. Jest to wiedza z rodzaju tej, która naprawdę boli. I zabiera poczucie bezpieczeństwa. Poczucie zaufania. Do ludzi i szeroko pojętego państwa, które powinno chronić moje zdrowie i życie. Nie czuję się bezpieczna w tym kraju. Nie czuję, że państwo mnie chroni. Wprost przeciwnie – mam poczucie, że państwo poprzez swoje struktury i narzędzia mi zagraża. Według konstytucji wszyscy jesteśmy równi wobec prawa, ale coraz częściej mamy dowody na to, że to fikcja, że są równi i równiejsi.

Kto jest równy, a kto równiejszy? Intuicyjnie wyczuwa to każdy z nas. To z tego poczucia niesprawiedliwości i poniżenia bierze się nasza złość, złość zwyczajnych ludzi, która wyprowadza nas na ulice. Myślicie, że chodzi tu o aborcję, prawo do życia płodów? Nie! Tu chodzi o kontrolowanie kobiet, o władzę nad kobietami. W jaki sposób robi się to najskuteczniej? Przejmując kontrolę nad kobiecą płodnością. I to dzieje się już od dawna. Przykłady?

Podwiązanie jajowodów u kobiet – inwazyjna i raczej nieodwracalna, ale najskuteczniejsza metoda zapobiegania niechcianej ciąży. W Polsce zabieg ten jest nielegalny. Ale jeśli się ma pieniądze (600 - 800 E) bez problemu zabieg ten można wykonać po sąsiedzku - w Niemczech, Czechach i na Słowacji.

Wazektomia - zabieg urologiczny polegający na przecięciu i podwiązaniu nasieniowodów – reklamowana jako nowoczesna antykoncepcja dla mężczyzn – koszt ok. 2000 zł – bez bólu i igieł, umawiasz się, jedziesz i po sprawie.

Antykoncepcja hormonalna dla kobiet – tylko na receptę, wymaga wizyty u lekarza i to takiego bez klauzuli sumienia, znalezienia apteki, również bez klauzuli sumienia, kosztowna.

Medykamenty wpływające na erekcję, dla mężczyzn – bez recepty i bez ograniczeń.

Najbardziej popularna i rozpowszechniona antykoncepcja męska – prezerwatywa – tania i dostępna wszędzie - sklepy ogólne, stacje benzynowe, ostatecznie też apteki (te bez klauzuli rzecz jasna).

Teraz coś o nietykalności cielesnej – jedno z podstawowych praw człowieka – podkreśla znaczenie osobistej autonomii i samostanowienia człowieka nad jego własnym ciałem. W Polsce nie można zmusić nikogo, by dla ratowania czyjegoś życia oddał choćby kroplę własnej krwi. Jeśli twoje życie zależałoby na przykład od twojego ojca, a ściślej płata jego wątroby, jednej nerki, szpiku lub krwi właśnie, a on z różnych powodów by odmówił, to nie ma takiej prawnej siły, by go zmusić do ratowania twojego życia. Ale bez problemu można zmusić kobietę, by wbrew swojej woli (z różnych powodów) donosiła ciążę i przeszła poród. A jest to przecież bez porównania proces trudniejszy, obciążający i wyczerpujący, niż proste i bezpieczne oddanie krwi, do którego nikt cię nie zmusi. Nawet gdybyś dzięki temu ratował_a czyjeś życie.

O godności kobiety podczas porodu też zresztą można by książkę napisać, szczególnie o godności kobiety w ciąży patologicznej. U mnie obyło bez komplikacji, a i tak cały ten proces był na tyle traumatyczny, że nigdy więcej nie chciałam go powtórzyć.

Na czas ciąży i porodu autonomia naszych ciał w majestacie prawa zostaje zawieszona. Jak się mamy czuć z tą świadomością? Powiem wam jak ja się czuję. Jak nie-człowiek. Jak przedmiot. Jak żywy inkubator. Bezsilna i bezradna. Nieistotna. Poniżona. Powiem wam, że nikt nie powinien tak się czuć w państwie prawa. A jeśli myślicie, że zaostrzanie ustawy antyaborcyjnej na tym się skończy, to się mylicie. Tzw. obrońcy życia już przymierzają się do zdelegalizowania kolejnej przesłanki umożliwiającej przerywanie ciąży – gdy jest ona wynikiem czynu zabronionego. Na pewno słyszeliście wypowiedzi polityków, że nie można karać dzieci za czyny ich ojców gwałcicieli.

Obowiązujący do niedawna tzw. kompromis aborcyjny to po pierwsze nie był żaden kompromis, a po drugie i tak nie działał w praktyce. Szpitale masowo podpisywały klauzule sumienia odmawiając pacjentkom dostępu do legalnych procedur medycznych. Na Podkarpaciu od 2016 w żadnym szpitalu nie wykonuje się zabiegów terminacji ciąży. Pacjentki w ogromnym stresie, bo przecież właśnie dowiedziały się, że ich ciąża nie rozwija się prawidłowo, bo musiały zdecydować, co będzie najlepsze dla nich i ich rodzin na przyszłość... same, na własną rękę muszą szukać szpitala, lekarza i jechać do niego nawet kilkaset kilometrów. Chyba, że mają pieniądze, to tuż za granicą są przyjazne i dyskretne kliniki, w których lekarze i pielęgniarki o nic nie pytają...

W Polsce wg oficjalnych statystyk wykonano nieco ponad 1000 zabiegów przerwania ciąży w ubiegłym roku. I powiem wam, że dla mnie kobiety, które zdecydowały się doprowadzić do końca tę procedurę w Polsce, to są prawdziwie bohaterki. Trzeba mieć w sobie dużo siły i bezkompromisowości, żeby egzekwować wykonanie prawa w tak wybitnie wrogich kobietom warunkach, jakie obecnie mamy w Polsce w temacie aborcji.

Ale nie tylko w ten sposób wybór kobiety dotyczący jej ciała i jej życia jest ograniczany. W obecnej sytuacji naprawdę trudno zaufać lekarzowi. Skąd wiadomo, że nie trafi się do takiego, który w poczuciu ratowania życia płodu, celowo ukryje ważne informacje na temat stanu ciąży i rozwoju płodu. Myślicie, że to niemożliwe? To się zdarza przerażająco często. Pamiętam historię państwa Pelonów z Zawiercia, których syn urodził się bez rąk i bez nóg. W trakcie ciąży kobieta 7 razy miała robione USG i żaden z lekarzy nawet nie zająknął się o niepełnosprawności dziecka. Wyobrażacie sobie taką niespodziankę przy porodzie???? Nasi władcy z patoprawicy przyklaskują tego rodzaju praktykom. Ostatnio Jadwiga Emilewicz z Porozumienia Gowina raczyła się wypowiedzieć, że "należy z całą stanowczością odradzać stosowania diagnozy prenatalnej w celach selekcyjnych. Jest to wyrazem okrutnej mentalności eugenicznej, która odbiera rodzinom możliwość przyjęcia i kochania swego najsłabszego dziecka".

W ich ustach ciągle tylko kochane dzieci nienarodzone, kochane dzieci z wadami, wszystkie mają prawo się urodzić. A co potem? Gdy się już urodzą? Gdy przeżyją swoich rodziców? Kto ich będzie kochał? Kto się będzie nimi opiekował 24 godziny na dobę? Bezduszne DPS-y ze zmęczonymi, sfrustrowanymi, niskoopłacanymi opiekunkami? Która kochająca matka chce takiej przyszłości dla swojego dziecka. Ja bym nie chciała. Nie chciałabym takiej przyszłości ani dla swojego dziecka, ani dla siebie, gdybym to ja miała być takim „uratowanym płodem”.

Samozwańczy obrońcy płodów twierdzą, że są za życiem, ale tak naprawdę są przeciw ludzkości. Przeciw zdobyczom nauki i medycyny prenatalnej, która nierzadko ratuje życie dzieci jeszcze w łonach matek, a przynajmniej potrafi przygotować szybką niezbędną pomoc zaraz po urodzeniu. Są przeciwko metodzie in vitro, która pozwala na urodzenie i wychowanie dzieci parom, które w inny sposób własnego potomstwa mieć by nie mogły. Są przeciwko rzetelnej edukacji seksualnej, dzięki której, między innymi, dzieci potrafiłyby się obronić przed wykorzystaniem, przemocą seksualną, ciążą. Są przeciw łatwemu dostępowi do skutecznej antykoncepcji. Są przeciw dzieciom, jeśli pozwalają by żyły w patologicznych i przemocowych rodzinach w imię przekonania, że nawet najgorsza rodzina jest dla dziecka najlepsza. Są przeciw ludziom nieheteronormatywnym, których istnienie burzy im ten wyobrażony idyllyczny obrazek tradycyjnej rodziny. Są przeciw kobietom – ileż codziennie mamy przykładów mizoginicznych wypowiedzi różnych polityków. Nas – kobiety dzieli się na te prawdziwe – uległe i posłuszne – warte szacunku i nieprawdziwe - kurewki spod znaku czarnego protestu, feminaziolki, które nie są nawet ludźmi, więc jaki szacunek? Szkoda, że to nie nas matki wyskrobały, bo byłby teraz spokój. Słysząc tego rodzaju komentarze zawsze się zastanawiam, w którym momencie ŻYCIE, z wartego obrony wszelkimi, nawet nieuczciwymi metodami, staje się życiem wartym jedynie pogardliwego splunięcia, lub wręcz śmierci, najlepiej w męczarniach, gdy dotyczy osób wykorzystywanych seksualnie przez funkcjonariuszy KK, osób LGBT+, kobiet, które nie godzą się na dyskryminację, powszechny seksizm i chcą realnej równości, młodzieży ze strajku klimatycznego, wegetarian i wegan... Oraz mnóstwa innych grup społecznych, które z patoprawicą mają nie po drodze.

W przestrzeni publicznej aż roi się od nienawistnych i pełnych gróźb komentarzy autorstwa tzw. obrońców tradycyjnych wartości. Chcieliby nas zagazowywać, pałować, gwałcić, lać i patrzeć czy równo puchnie, bo wtedy zrozumiemy.... Ciekawe co zrozumiemy? Jakie naprawdę są te tradycyjne wartości? Że pan i władca jest właścicielem rodziny. A nad panem i władcą stoi katolicki ksiądz z pisowskim wujtem. Jeden sankcjonuje ten nieludzki układ prawem boskim, drugi Kartą Praw Rodziny i trzymaną w politycznej garści policją, sądami i innymi instytucjami państwowej opresji. A nad nimi wszystkimi nawet nie papież, bo to przecież nie nasz papież. Nad nimi sam Bóg. A oni to wszystko w obronie Boga.

Jestem ateistką, ale jeśli ktoś z was wierzy, powiedzcie mi, czy Bóg faktycznie potrzebuje obrońców? Jeśli istnieje, to poradzi sobie i z nami-grzesznikami i z tym, którym się wydaje, że siedzą po jego stronie. Bez niczyjej pomocy.

Simone de Beauvoir, francuska pisarka, filozofka i feministka powiedziała dawno temu – Nie zapominajcie, że wystarczy kryzys polityczny, gospodarczy, albo religijny żeby prawa kobiet były na nowo kwestionowane. Musicie być czujne przez całe życie.

I dokładnie to się dziś dzieje. To nie jest zbieg okoliczności, że w czasie największego kryzysu epidemiologicznego władza dokręca nam śrubę.

Wykreślenie przesłanki na podstawie której wykonywano rocznie około 1000 legalnych aborcji w 38 milionowym kraju właśnie teraz, to nie jest w obronie życia. To jest w obroni ich interesów! Dzięki temu pieką właśnie dwie pieczenie na jednym ogniu – zadowolą grupę fundamentalistów we własnym obozie, a na nas-protestujących zrzucą odpowiedzialność za koronawirusa i niewydolność służby zdrowia.

Nie łudźcie się, oni nie są głosem płodów, ani nie bronią praw płodów, nie bronią rodzin, którymi bezwstydnie wycierają sobie zachłanne gęby na prawo i lewo. Wszystko, co robią, robią tylko w swoim własnym interesie. Gdyby ktoś na nowo nakręcił Folwark Zwierzęcy Orsona Wellsa, to rozpasane ryje rządzących świń miałyby gęby naszych polityków z patoprawicy i nikt by nawet nie zauważył różnicy.

Dziękuję za uwagę.




 

Tak było wczoraj. Dziś nadal dochodzę do siebie. Nie jestem pewna jak się z tym wszystkim czuję. Emocje przelatują przez mnie jak huragan. Nie mogę spać, prawie nie jem, bo w żołądku mam gigantyczny supeł, który mnie dusi. Ale jestem pewna, że to my stoimy po właściwej stronie. Wolny wybór jest jedynym właściwym wyborem.

W artykule wykorzystałam zdjęcia z lokalnej gazety: Korso Kolbuszowskie.