wtorek, 26 marca 2013

Moje ulubione muesli

Zachwyciłam się u Ivki i postanowiłam zrobić sobie własną puszeczkę na swoje ulubione śniadanie:


Wykorzystałam w tym celu puszkę po kawie, a jako elementy zdobnicze występują powycinane z gazet literki oraz resztka bawełnianej koronki.


Zawartość również przygotowałam samodzielnie - to moje ulubione płatki owsiane wzbogacone mieszanką otrąb, zarodków pszennych i siemienia lnianego oraz mnóstwem bakalii.


Na talerzyku leżą od prawej: daktyle, morele, śliwki, żurawinka, pokrojone pestki dyni, słonecznik i trochę wiórków kokosowych.


Wszystko razem mieszamy.....


... i napełniamy puszeczkę:)

Mieszanka już w trakcie przygotowania wygląda bardzo apetycznie, a na śniadanie, z mlekiem, smakuje wprost wybornie:)

czwartek, 21 marca 2013

:D !!! Aaaaaaaa !!! :D

W tytule to jest okrzyk radości:)

A ta radość to stąd, że mi Fidrygauka sprawiła ogromną i przemiłą niespodziankę:)

Wczoraj, gdy wróciłam z pracy, przyniosła mi mama ciężką brązową kopertę, którą odebrała dla mnie od listonosza. A w kopercie .... książka pełna cudnych inspiracji na wiosenne dzianinki:)




Prezentowane w książce modele podobają mi się z kilku powodów. Po pierwsze wszystkie można wykonać bezszwowo, raglanem. Po drugie, mają zupełnie prosty, a jednocześnie bardzo kobiecy krój. I po trzecie - szalenie podobają mi się wykorzystane wzory. Szczególnie ten żeberkowy, który w prezentowanych modelach oddziela poszczególne części sweteterków - wygląda to naprawdę ładnie:)




Ale do jednego modelu oczy zaświeciły mi się szczególnie, a serce zabiło gwałtownie:


I to jest to, od czego zacznę:) Angielskojęzyczność w książce mi nie straszna! Mam już pewną wprawę w rozszyfrowywaniu angielskich opisów. Oraz podręczny słowniczek podstawowych skrótów:) Dam sobie radę! A jeśli nie, to zdjęcia są tak dokładne, że z nich samych sporo można zobaczyć.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z książki Stefanie Japel, Fitted knits. 25 designs for the fashionable knitter.


Fidrygauko, DZIĘKUJĘ !!!

Świetna książka z mnóstwem fantastycznych pomysłów! Już zawładnęła moją wyobraźnią, bo zawiera zupełnie inne projekty niż te, które znam z naszych gazetek. Najchętniej zrobiłabym je wszystkie. I to już teraz, zaraz:D

niedziela, 17 marca 2013

Rzutem na taśmę

Mówią, że tegoroczna zima jest jak student przed sesją - w ostatnim tygodniu próbuje nadrobić pół roku:) Dla mnie bomba, bo dzięki temu, w godnych warunkach, mogę zaprezentować, swoją ostatnią w tym sezonie, zimową rzecz:


Mówią też, że ostatni będą pierwszymi i rzeczywiście - prezentowana sukienka jest moją pierwszą rzeczą robioną raglanem od góry i zupełnie bezszwowo...


...na dodatek w całości według własnego pomysłu, co dostarcza mi tym większej satysfakcji:)


Dodatkowo powstała czapka. Zupełnie spontanicznie i również według własnego pomysłu, a jej główną zaletą jest wykorzystanie, niemal do ostatniego metra, pozostałych z sukienki włóczek.


Jak widać na załączonym obrazku, śniegu na podwórku jest po kolana i należało stąpać ostrożnie, by się nie zapaść.


Brendzia nie miała takich skrupułów, śnieg jak zwykle wywołał w niej totalną głupawkę - gryzła go i kopała, z entuzjazmem szorując po nim brzuchem.


Aż mój fotograf stwierdził, że piesa jest dla niego zdecydowanie ciekawszym, niż moja sukienka, obiektem;)


Ale postanowiłam zawalczyć o uwagę, co zaowocowało serią głupawych min i poz:)


A mój Szalony Fotograf skwapliwie korzystał zarówno z entuzjazmu swoich modelek, jak i z pięknej zimowej aury, i pstrykał zdjęcia bez opamiętania!

I zanim śnieg na podwórku stopnieje i znów zaleje mamy kotłownię, powiem jedno - dziś, 17 marca, był piękny zimowy dzień!

Dane techniczne:
sukienka: druty nr 7, pasy popielate i czarne, 6 rzędów ściegiem gładkim prawym - włóczka Panco (Rozetti) + Gucio (Opus), pomiędzy nimi dwa rzędy ściegiem fantazyjnym - włóczka Como (Opus)
czapka: druty nr 6, pas popielaty - 6 rzędów ściegiem francuskim, pas czarny - 2 rzędy ściegiem gładkim lewym. Dół i sznurek z resztek Como.
Na całość zużyłam po 2 motki czarnej i popielatej Panco, + odpowiednią ilość Gucia oraz dwa motki Como.

poniedziałek, 11 marca 2013

Po co mi stolik pod laptopa

...jeśli nie mam laptopa? - dziwiła mi się córka, gdy pochwaliłam się jej jednym ze swoich ostatnich nabytków do dekupażu.

Dziwił się też mąż, który jednakowoż, jako technologiczny fanatyk, natychmiast dopatrzył się w zakupie doskonałego pretekstu do pracy nad kolejnym domowym komputerem i niezwłocznie wyraził swą gotowość do sprawienia żonie, odpowiedniego do jej stolika, sprzętu. Żona z wrodzoną łaskawością propozycję męża przyjęła i po chwili nawet odnosiła się już do niej z niekłamaną sympatią, w wyobraźni widząc się podczas pracy na mobilnym komputerze w najróżniejszych domowych okolicznościach. Były to całkiem pociągające imaginacje.


Przez cały tydzień, mąż pełen pasji i entuzjazmu, pracował nad laptopem dla żony. Montował, kopiował, instalował, zwiększał funkcjonalność, dopieszczał użyteczność... itp... itd... Wreszcie.... Gotowe!  Żona rozsiadła się na kanapie, rozstawiła stolik, otworzyła klapkę i nowe zdjęcia do edycji, i...

... w tym momencie nadęty balon wyobrażeń i laptopowych korzyści trzasnął z hukiem. Cały mężowski wysiłek rozbił się o jeden podstawowy problem - nie da się edytować zdjęć, jeśli w zależności od nachylenia ekranu uzyskuje się zupełnie różne efekty. W jednym momencie zdjęcie wydaje się za ciemne, a za chwilę, spojrzenie pod innym kątem sprawia, że jest za jasne...


Mankament ów stał się dla żony problemem z rodzaju tych zupełnie-nie-do-przejścia i niewdzięczna, za nic mając całą kopę innych zalet i użyteczności mobilnego komputera, kazała mężowi zabrać sobie laptopa z powrotem, zasiadając po staremu przy biurku, przy sprawdzonym sprzęcie.

A stolik? Stolik został zdekupażowany i służy do tego, do czego od początku był przeznaczony - do przeglądania gazet:)


Ach, zapomniałam o morale z tej historii!

A morał jest taki i powszechnie znany:
nie zawsze jest super to, co nam się zdaje,
zaś często najlepsze - to, co właśnie mamy:)

A swój mobilny stolik do przeglądania gazet zrobiłam jak zwykle: bejca rustykalna, lakierowanie, szlifowanie, farba akrylowa techniką suchego pędzla, naklejanie motywów, patynowanie rantów, lakierowanie, szlifowanie, lakierowanie, lakierowanie, lakierowanie...


Przy okazji stolika ozdobiłam też walcowy świecznik (w zamówionej paczce przyszedł zamiast walcowej świeczki, ale... świeczka, czy świecznik.... wszystko jedno; cena podobna... nie awanturowałam się - zdekupażowałam, co dali;))


... oraz plastikowe wiadereczko po serku. Wiadereczko początkowo potraktowałam lakierem do spękań, ale na gładkiej, plastikowej, powierzchni spękania wyszły tak ogromne, że żaden motyw na ich tle dobrze nie wyglądał. Zamalowałam więc całość na kremowo i rozcieńczoną zieloną farbą, za pomocą starej szczoteczki do zębów, napryskałam kropeczki.


Nie mam pojęcia na co przeznaczyć to wiadereczko...Na razie tak sobie stoi...


... i cieszy urokiem:)

poniedziałek, 4 marca 2013

Smak zwycięstwa

Nie mam w zwyczaju komentować wydarzeń sportowych. Rywalizacji nie lubię, a rola kibica jest mi najzupełniej obca. Jednak  z racji zamiłowań mojego męża, jestem biernym odbiorcą WSZELKICH sportowych informacji, a już zwłaszcza takich, w których występują Polacy. Nie mogłam więc nie zauważyć mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w Val di Fiemme, w ramach których, w ostatnią sobotę, odbyły się drużynowe zawody w skokach narciarskich. W tychże zawodach, po przedziwnych perturbacjach, Polacy zdobyli brązowy medal.

I nie mogę się oprzeć, by tego szczęśliwego wydarzenia nie skomentować. Nie z powodu sędziowskiej pomyłki, która niespecjalnie mnie obeszła - po każdej większej imprezie sportowej można by książkę napisać o sędziowskich wpadkach. Moją uwagę zwróciła i o szczere wzruszenie przyprawiła, ogromna radość naszej drużyny ze swojego osiągnięcia.

Radość polskiej drużyny*

Nie wątpię, że dla każdego sportowca zdobycie medalu jest wydarzeniem szczęśliwym, ale pierwszy raz w życiu widziałam TAKĄ radość - żywiołową, niepohamowaną, nieskrępowaną obecnością kamer i dziennikarzy usiłujących w tym momencie przeprowadzić z chłopakami wywiad. To było coś niesamowitego!

Kamil Stoch i Piotr Żyła cieszą się ze zdobycia brązowego medalu*

Widok uszczęśliwionych młodych sportowców po prostu musiał chwycić za serce i zarazić radością każdego, kto był tego świadkiem, nawet takiego sporto-sceptyka i sporto-malkontenta, jak ja;).

Radość Kamila Stocha*

I tylko przez chwilę poczułam przykre ukłucie, ni to zazdrości, ni to żalu, że ja nigdy czegoś podobnego nie doświadczę, że nie dowiem się jak to jest - przeżyć coś takiego, zdobyć w drużynie medal, stanąć na podium... Czy można to do czegoś porównać? Na przykład do osiągnięcia sukcesu w innej dziedzinie? Do zdobycia upragnionej pracy? Do radości i dumy z sukcesów dzieci? Nie mam pojęcia...

Widzę radość sportowców ze zdobycia medalu, ale nie potrafię sobie wyobrazić, jak ta radość im samym smakuje... I tego mi trochę szkoda. Bo może znam najróżniejsze życiowe smaki, ale tego nigdy nie zakosztuję.

* zdjęcia i opisy do nich pochodzą ze strony TVN24.

piątek, 1 marca 2013

Doczekały się

...moje książki z półki. Przekładane i odkładane na później, bo skoro już i tak są, to przecież nie uciekną... Wreszcie po nie sięgnęłam. Nowe tematy były jak świeże bułeczki, więc z przyjemnością pochłonęłam je w ekspresowym, w porównaniu z ostatnimi lekturami, tempie. Nie bez znaczenia był też fakt, że objętościowo również nie przypominały one moich ostatnich lektur:)

Na pierwszy ogień poszedł "Bóg śpi" - zapis rozmów z Markiem Edelmanem - książka podarowana mi przez przyjaciółkę w imieniny.

Czy żeby być przyzwoitym człowiekiem trzeba wierzyć w Boga? Czym jest Dekalog dla niewierzącego? W ostatnich rozmowach z Markiem Edelmanem autorzy pytają o sens i wartość kolejnych przykazań w trudnych i niejednoznacznych kontekstach. Dając przykłady z całego życia, niewierzący w Boga Edelman tłumaczy, co i dlaczego jest najważniejsze w obliczu różnych, często ekstremalnych sytuacji. Poruszająca, mądra lektura dla każdego bez względu na światopogląd.

Książka ciekawie skonstruowana i czyta się ją naprawdę dobrze, ale dwie rzeczy mnie w niej uderzyły.

Po pierwsze sam Edelman. Zdecydowanie nie był to miły, sentymentalny dziadzio, chętnie snujący swoje opowieści o przeszłych wydarzeniach. Z pewnością rozmawiający z nim redaktorzy nie mieli łatwego zadania. Edelman często złościł się, w ostrych słowach zarzucał dziennikarzom, że nie mają pojęcia o co pytają, że nie znają się na swojej robocie, że nic nie rozumieją... Irytowały go pytania o wartości. W ekstremalnych sytuacjach nie ma bowiem żadnych wartości - liczy się tylko przetrwanie.

Ten cynizm i oschłość Marka Edelmana sprawiają, że jego słowa robią tym większe wrażenie, a proste prawdy, w które przecież osobiście zupełnie nie wierzę, są uderzające w swej naturalności i bezkompromisowości - pomóc słabszemu, stanąć w obronie bitego, ukryć prześladowanego... To powinny być naturalne zachowania. Ale nie są. Nie są, bo człowiek jest zły, bo liczy się tylko przetrwanie, bo od wieków silniejszy wypierał słabszego, a nasza cywilizacja oparta jest na prawie pięści. A religia i wartości? One tylko zmiękczają ludzi sprawiając, że silniejsi tym łatwiej sobie radzą...

Prawdę mówiąc te ostre, pełne cynizmu, słowa były dla mnie bardzo trudne do przyjęcia. Choć wiele w nich racji, to moja sentymentalna, idealistyczna natura mocno się przeciw takim wnioskom buntowała. Z drugiej jednak strony, może na na tym właśnie polega wielkość Marka Edelmana - zobaczyć w człowieku to, co najgorsze, a mimo wszystko wciąż ludzi szanować i nieść im bezwarunkową pomoc...

Drugą sprawą jest podejście autorów do ateizmu Marka Edelmana. Nie mogę zrozumieć po jaką cholerę bez przerwy pytać ateistę o Boga i religię? Niejednokrotnie Edelman dawał wyraz swojemu zniecierpliwieniu, a dziennikarze i tak wciąż drążyli temat, bez przerwy zmuszali go do ustosunkowywania się do wypowiedzi czy działań osób powołujących się na normy religijne. Po co? To tak, jakby to jedynie ten aspekt - niewiara w Boga - był w Edelmanie najbardziej pasjonujący, taki człowiek-dziwo: ateista, a jednocześnie autorytet moralny - niewiarygodne!

Z racji pochodzenia i doświadczeń, sporo wypowiedzi Marka Edelmana dotyczy antysemityzmu, sytuacji Żydów w różnych miejscach i historii, ich poglądów na rolę własnego państwa... Te wypowiedzi były dla mnie najciekawsze i uświadomiły mi, jak bardzo mało wiem na ten temat. Z pewnością są to zagadnienia, które w przyszłości chętnie jeszcze podrążę.

"Bóg śpi" nie jest może najlepszą książką o Edelmanie, mimo wszystko jednak warto po nią sięgnąć... Może to, co mnie w niej irytowało (pytania o Boga i religię) dla innych okaże się właśnie atutem książki, która w ten sposób przełamuje istniejący stereotyp, że bez religii nie ma moralności...

Na drugi rzut poszła książka Hanny Samson, pt. "Miłość reaktywacja":

Książka o miłości. Niemożliwej, ale w końcu spełnionej. Bohaterkami są trzy kobiety reprezentujące trzy pokolenia. Bohaterka odprowadza swoją matkę w ostatnią podróż, początkowo niecierpliwie, ale wraz z upływem czasu coraz czulej. Jednocześnie jakby od nowa, a może po raz pierwszy, uczy się ją kochać i rozumieć własne uczucia w trudnej, bo podwójnej roli córki i matki.

W tym króciutkim opisie zawiera się chyba wszystko, co można o tej książce powiedzieć. Plus mnóstwo emocji. 

Odebrałam tę książkę bardzo osobiście. Jestem córką matki i matką córki. Pewnie każda nasza rola jest na swój sposób trudna, ale ta podwójna jest trudna szczególnie - Hannie Samson udało się to doskonale oddać słowami. Ta trafność jej sformułowań powodowała, iż nie raz uśmiechałam się do siebie wspominając identyczne własne przeżycia i odczucia.

Nie raz też, podczas czytania, oddychałam z ulgą, że opisanie doświadczenia nie są moim udziałem...

Myślę, że dużo wcześniej, niż bohaterce powieści, udało mi się dojść do ładu ze swoimi uczuciami wobec mamy, a i szczęśliwie moja mama nie jest aż tak trudna i wymagająca, jak ta książkowa, choć na swój sposób również niełatwa w obejściu... Ale może na swój sposób ja też nie jestem? Może kiedyś moja córka też będzie musiała się z tym zmierzyć?

Relacje z bliskimi nigdy nie są łatwe. Wszyscy dźwigamy różne niechciane bagaże po poprzednich pokoleniach, zwykle zupełnie nieświadomie. Niezamknięte sprawy z przeszłości stają się przyczyną współczesnych nieporozumień. Nieprzeżyte, zablokowane uczucia znajdują ujście w innych emocjach, a czasem i u innych członków rodziny. Bo rodzina jest jak wielki organizm - gdy niedomaga jeden członek, to cały ustrój jest zaburzony. Czasem, żeby coś zrozumieć, pogodzić się i zaakceptować, trzeba spojrzeć na bliskich spoza wlasnej roli, spoza własnej perspektywy, a także ich samych zobaczyć w zupełnie innej, niż są dla nas, roli. Trzeba tego chcieć, ale też i druga strona musi chcieć uchylić nam drzwi do swojego świata...

Hanna Samson w swojej książce opisuje ten proces z ogromną znajomością i wyczuciem. Nie sposób przejść obok tej historii obojętnie. A już na pewno nie wówczas, gdy samej jest się córką i matką...

Fragmenty książki można poczytać tutaj:
Czytelnia Onetu 
Wysokie Obcasy