Basia słusznie zwróciła mi uwagę, że dawno na stronach bloga nie gościł żaden Rudzielec. W szczególności Ptysiek nie miał tu jeszcze swojej własnej tematycznej notki. Trzeba to nadrobić. Tym bardziej, że mam do opowiedzenia historyjkę na jego temat:-).
Miłośnicy kotów z pewnością wiedzą, że jednym ze sposobów, w jaki stworzenia te okazują miłość, jest przynoszenie do domu swoich skarbów, głównie upolowanych trofeów. Rudzielce są kotkami podwórkowymi, a na podwórku na szczęście nie ma niczego groźnego, tak więc przez całe lato znosiły do domu jedynie koniki polne, ważki, modliszki, a Ptyś, jako szczególny miłośnik obiektów latających, również motylki. Za to Maniek - kocur zwiedzający również dalsze terytoria, w tym przede wszystkim dzikie pola za naszym ogrodzeniem - przynosi ze swych wypadów raczej grubszego zwierza: myszy, krety, nornice, a nawet ptaki... Cóż taka jego natura. Nie interweniujemy. Ale stanowczo protestujemy, gdy próbuje upolowane łupy wnieść do domu. Dlatego Maniuś przyzwyczaił się, że swoją miłość i przywiązanie okazuje na podwórku;-).
Maniuś jest doświadczonym łowcą, ale czasem zdarza mu się "zgubić" swoją zdobycz. I zdarzyło się pewnego dnia, że takiego zgubionego na podwórku zwierza "upolowała" Balbinka.
Było ciepło, więc drzwi otwarte, żeby zwierzęta miały swobodę i nie trzeba było co chwilę wstawać, by któregoś futrzaka wpuścić lub wypuścić. Był piątek wieczór (piątek, piąteczek, piątunio!), siedziałam sobie zrelaksowana na kanapie, szydełkowałam i oglądałam
trzecią część przygód Bridget Jones. Było naprawdę miło. Nikt nie zwrócił uwagi, gdy do domu weszła Balbinka. Może tylko Ptyś. I Gina coś wyczuła. Ja rzuciłam tylko okiem, bo oczka na szydełku i film w TV - ach, ma Balbinka jakąś zabawkę? To niech się bawią dzieci...
Wszystko było normalnie do momentu, gdy żywa i jak się okazało całkiem żwawa i duża mysz, wyrwała się nagle z Balbiniej paszczy i odzyskawszy głos, z piskiem, wrzaskiem, przebiegła NA MOICH OCZACH wzdłuż ściany, obok mojej nogi i znalazła schronienie za kanapą, na której ja, skamieniała z szoku nie zdążyłam nawet drgnąć.
O żesz ty!!!! I co teraz?????????????????
No takie rzeczy to tylko ciamajdowatej Balbince mogą się zdarzyć! Jeden kot stanął przy jednym końcu kanapy, drugi z drugie strony, ale to bezcelowe. Za kanapę koty się nie zmieszczą. A kanapa jest wciśnięta pomiędzy regał, a kaloryfer. Bez rozkręcenia regału, kanapy nie odsuniesz. Nie ma wkrętarki (żeby rozkręcić regał) i nie ma męża.
Jest Zięć. Teraz trzeba tylko znaleźć wkrętarkę. Ale jednocześnie pilnować obu wejść za kanapę, bo koty właśnie się znudziły. Jest wkrętarka. Opróżnić szafki, rozkręcić regał... Powoli wysuwać kanapę w gotowości do szybkiego polowania...
Oczywiście myszy brak! Gdzie czmychnęła? Cholera ją wie! Może być wszędzie. I co z tego, że w domu trzy koty????? Ile szkód zdąży zrobić zanim ją znajdą? A jeśli będzie sprytna, to u nas jest tyle trudno dostępnych zakamarków, że się urządzi na całą zimę! Będę miała na żywo przygody trzech Tomów i Jerrego, tylko że we własnym mieszkaniu z pewnością nie będzie to tak zabawne jak w bajce.
Jak słowo daję myślałam, że się zapłaczę z bezradności. Kuchniojadalnia zdemolowana, trzy koty mają wszystko w odwłoku i śpią sobie beztrosko, a gdzieś tu czai się mysz i czeka tylko, by spacerować po blatach, nadgryzać kable, ciąć tapicerkę, sadzić bobki w koszyku na chleb i zasikiwać kuchenkę... I nawet nie dowiedziałam się czyje dziecko urodziła Bridget Jones!!!
Myślałam, że nie usnę od nadmiaru emocji, ale po północy i podwójnym nervomixie jednak mnie zmogło. Zanim poszłam spać zauważyłam jednak, że Ptyś spokojnie usadowił się naprzeciw szczeliny pomiędzy ścianą, a meblami i z wielkim skupieniem się w nią wpatruje. Ok, zamknęłam dokładnie kuchniojadalnię z kotami i niech się dzieje...
W nocy obudził mnie hałas i piski. Jak strzała wyskoczyłam z łóżka i przez ażurowe drzwi sypialni usiłowałam dostrzec, co dzieje się w jadalni. Koty biegały i prychały, mysz darła się rozpaczliwie. Bałam się otworzyć drzwi, żeby nie dać jej nowego miejsca do ucieczki. Nagle wszystko ucichło. Tylko Ptyś warczy. Wchodzę rozdygotana, serce chce mi wyskoczyć przez gardło, albo przebić się do żołądka, oddechu brakuje, widzę... Ptyś przydusza zdobycz i warczy na Balbinę, żeby nie ważyła się zbliżyć. Ale ja się zbliżam. Muszę przecież sprawdzić i ewentualnie pomóc Ptysiowi. W życiu nie widziałam Ptysia w stanie takiego napięcia. Zwykle wygląda jak znudzony i rozleniwiony miś koala, a teraz proszę - toż to najprawdziwszy łowca drapieżnik!
A mysz jest martwa.
Nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać, jaka spłynęła na mnie ulga! No po prostu błogość, spokój, ukojenie. I taka wdzięczność do Ptysiora, że rozwiązał problem:-). Przez chwilę myślałam, żeby zostawić mu łup w nagrodę. Upolował, niech ma. Ale przypomniałam sobie, że przecież myszy mają robaki i że to obrzydliwe, więc po prostu niepostrzeżenie zabrałam mu truchełko z przed nosa i wyrzuciłam w pola przez balkon, niech się inne robaki pożywiają, Ptyś nie musi.
Od tamtej chwili Ptyś ma w naszej rodzinie specjalny status i może wszystko. Zyskał też parę nowych przydomków, wśród których pieszczotliwe "nasz Królu Drapieżniku Bohaterze" brzmią najczęściej:-).
PS. Jeśli z tekstu wynika inaczej, to spieszę wyjaśnić, że wcale nie boję się myszy! Lubię wszystkie futrzaki, osobiście uważam, że są słodkie i naprawdę jest mi szkoda, gdy Maniek się nad nimi znęca (to nieprawda, że ludzie są jedynym gatunkiem, który zabija dla rozrywki), niejedną nawet uratowaliśmy z jego zabójczych łapek. Ale to nie znaczy, że będą mile widziane w domu. Myszy w domu to szkodniki i boję się tylko szkód, które mogą narobić, bo wiem, co mogą narobić, bo też i nie raz już narobiły. Takie są konsekwencje sąsiadowania z dzikimi polami i nie wiem, jak w takim sąsiedztwie dałoby się poradzić bez kotów...