Książkę Lisy See pt. "Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz" pożyczyła mi
koleżanka. Długo przeleżała mi na półce, zupełnie bezużyteczna, nim
wreszcie po nią sięgnęłam. Obawiałam się, że wywoła we mnie emocje, z
którymi trudno mi będzie sobie poradzić. I miałam rację. Nie potrafię
przestać myśleć o tej historii. Jestem zła na główną bohaterkę, że
okazała się tak bezduszną i niewrażliwą osobą. Jestem zła na chińską
tradycję pełną cierpienia i poniżenia kobiet. Jestem zła na te kobiety,
że przez tyle lat z uległością znosiły swój los. Ale przede wszystkim
odczuwam głęboki smutek z powodu ogromu bólu, którego Chinki
doświadczały przez całe stulecia tylko z tego powodu, że były kobietami.
Udręką jest dla mnie fakt, że kobiety cierpiały w przeszłości i wciąż
cierpią tylko dlatego, że miały pecha urodzić się kobietami.
Opowieść o dwóch dziewczętach, a potem kobietach i
matkach, żyjących w kraju, gdzie świętuje się tylko narodziny chłopca i
wszystko jest podporządkowane mężczyznom, snuje osiemdziesięcioletnia
Lilia. Będąc w rodzinie „trzecim dzieckiem i drugą bezwartościową dziewczynką”, została połączona więzami laotong -
dozgonną przyjaźnią - z Kwiatem Śniegu, urodzoną tego samego dnia i o
tej samej godzinie. Przez lata będą sobie przesyłać tytułowy „sekretny
wachlarz”, zapisując w nim przełomowe chwile swego życia i rzadkie
momenty szczęścia, zapisując szczególnie, bo przeznaczonym wyłącznie dla
kobiet pismem nu shu, którego każde słowo jest umieszczone w odpowiednim kontekście, a „z błędnego odczytania znaków wynikła już niejedna tragedia”.
Kultura Wschodu zupełnie do mnie nie przemawia.
Bezwzględne posłuszeństwo oraz znormalizowanie i zrytualizowanie każdego
zachowania i każdej czynności są dla mnie czymś niepojętym. Przerażenie
i grozę budzi totalne zniewolenie kobiet - istot w kulturze Chin nic
nie znaczących, określanych mianem bezużytecznych gałązek, które nie
mogły przekraczać progu swojego - kobiecego - świata ani w
rzeczywistości, ani nawet w myślach. Egzekwowanie tego zakazu było o
tyle proste, że na swoich maleńkich, zdeformowanych na skutek zabiegu
krępowania stopach, Chinki miały bardzo ograniczone możliwości
poruszania się.
Maleńkie stópki były podstawowym kryterium kobiecego
piękna. By osiągnąć ich idealny rozmiar (7-10 cm), dziewczynkom w wieku
między 5 a 10 rokiem życia, ciasno krępowano stopy bandażem, podwijając
palce (prócz największego) w kierunku pięty. Proces formowania stóp
trwał około dwóch lat i był niezwykle bolesny. W jego trakcie łamały się
wszystkie kości stopy, a następnie zrastały się w pożądanym kształcie.
Zdarzało się, że w wyniku zakażeń lub niepoprawnie przeprowadzonego
skrępowania, dziewczynki umierały lub zostawały kalekami, niezdolnymi
zupełnie do chodzenia.
Duże lub niekształtne stopy skazywały ich właścicielki na
życie w skrajnym upodleniu na samym dnie drabiny społecznej, zaś
idealnie uformowane "złote lilie" stawały się gwarantem dobrego
zamążpójścia i awansu społecznego. Jednak kobieta, nawet o najmniejszych
stópkach, wchodząca do rodziny męża "chwiejąc się z gracją", wciąż nie
była warta wiele więcej od służącej, czy zwierząt gospodarskich, jeśli
nie urodziła syna.
O wartości kobiety decydował rozmiar ich stóp, o wartości
żony zaś - synowie. I tak przez tysiąc lat!!! Po prostu nie mieści mi
się to w głowie. Gdy w Europie rodziły się ruchy sufrażystek, w Chinach
kobiety wciąż z pokorą znosiły swój los. Jedynym przejawem ich buntu
było stworzenie sekretnego kobiecego pisma, za pomocą którego zwierzały
się sobie z trosk i problemów swojego trudnego życia. Pocieszały się i
wspierały słowami: nic nie możemy zrobić, jesteśmy tylko kobietami, tak
już musi być, takie jest nasze przeznaczenie... Gdy bije mąż -bądź dla
niego milsza; uśmiechaj się, gdy mu usługujesz; poszczyp policzki, by
twoja cera wyglądała zdrowiej. Gdy dokucza teściowa - z większym
zaangażowaniem i dokładnością wypełniaj jej polecenia. I tak dalej.
Pokorne znoszenie złego losu nie jest dla mnie
bohaterstwem, dlatego nie potrafię podziwiać tych kobiet, które z
cichością serca i uległością godziły się z bestialstwem, jakiego się
wobec nich dopuszczano. Nie potrafię zachwycać się tym, z jaką godnością
i spokojem znosiły swoje zniewolenie. Nie podoba mi się świat, w którym
miłość macierzyńską okazuje się poprzez torturowanie swojego dziecka
(to matki krępowały stopy swoim córkom - ignorując ich ból twardo
przekonywały, że droga do prawdziwego piękna prowadzi tylko przez
cierpienie).
Jedyne, co mnie nieustannie zadziwia w takich sytuacjach
to fakt, że człowiek - ten podobno najsłabszy i fizycznie najgorzej
przystosowany do przetrwania gatunek na świecie - potrafi nie tylko
przeżyć w najmniej przyjaznych warunkach, ale nawet doświadczyć
szczęścia (główna bohaterka niejednokrotnie opisywała sytuacje, w
których czuła się najszczęśliwszą osobą na świecie).
Pod koniec opowieści główna bohaterka wspomina swojego
syna, który stał się ważnym urzędnikiem i dzięki temu dużo podróżował.
Ze swych podróży przywoził zupełnie niewiarygodne historie o dziwnych
przybyszach z innych krajów, których kobiety ściśnięte były w pasie tak
bardzo, że ledwie mogły oddychać. Cóż za dziwactwo - wiązać kobiety w
pasie?! - nie mogli uwierzyć tubylcy z taką rozkoszą ekscytujący się
zdeformowanymi stopami swoich kobiet. No cóż - co kraj, to obyczaj -
można by rzec. Tylko dlaczego tak się składa, że niezależnie od czasów i
kultury, to zawsze kobiety poddawane były (a w różnych częściach świata
nadal są) opresji w imię swego kobiecego przeznaczenia i powinności
oraz dopasowując się do obowiązującego ideału piękna.