Tak jeszcze cały czas tkwię w nastroju książki "Sztuka tracenia", choć może bardziej w nastroju wiersza Elizabeth Bishop, który mi ta książka przypomina:
Jedna sztuka
przełożył Stanisław Barańczak
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty,
że kiedy się je traci - nie ma sprawy.
Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
stracone szanse, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.
Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz -wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.
Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów?
Dzisiaj blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.
Straciłem dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy ogromniejsze:
dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.
Nawet stracę Ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa.
Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
I tak sobie myślę, że na co dzień nie dokucza mi poczucie straty. Nie dlatego, że niczego nie straciłam, ale ponieważ nie lubię wracać do przeszłości. Co było, minęło, zamykam za sobą drzwi i nie odwracam się za siebie. Nawet do starych albumów, do zdjęć wracam rzadko. Nie lubię się cofać. Żyję teraźniejszością. Choć nawet nie - żyję w przyszłości. Żyję tym co będzie, planami, zadaniami odkładanymi na później, wyobrażonymi przyjemnościami, które czekają na mnie w przyszłości, w kolejny weekend, w lato, na emeryturze....
Ale jest jedna strata, na myśl o której ściska mi się żołądek, a nieutulony żal tak łapie za gardło, że aż oczy pieką.
STRACIŁAM ŚWIERADÓW ZDRÓJ
Traciłam go powoli odkąd wyszłam za mąż w 1993, bo jest to miejsce mojego dorastania, wszystkich beztroskich wakacji, pierwszej miłości, pierwszych pocałunków przy Liście Przebojów Programu Trzeciego... i innych pierwszych rzeczy. Ale na dobre straciłam go w 1998, gdy zmarła Babcia, a Wujek sprzedał Jej dom. Od tamtej pory byłam w Świeradowie dwa lub trzy razy i chyba już więcej nie pojadę. To nie jest już mój Świeradów...
W moim Świeradowie spędziłam wszystkie wakacje w swoim życiu oraz jeden rok szkolny - piątą klasę szkoły podstawowej - to był najlepszy rok mojej edukacji. Miałam fantastyczną klasę, absolutnie fantastycznych nauczycieli, zajęcia dodatkowe: chór, kółko recytatorskie (ja - jąkała! - uwierzycie?), w zimie lodowisko, saneczkarstwo, wyjazd na Bieg Piastów w Jakuszycach... Wszystko było dla mnie wspaniałe. No i zakochałam się wtedy po raz pierwszy na poważnie - w koledze z klasy, sąsiedzie z bloku obok domu Babci. Mieliśmy widok na swoje okna, wieczorami puszczaliśmy sobie sygnały świetlne... Ta pierwsza miłość odradzała się potem w każde wakacje...
W moim Świeradowie w wakacje spałam w pokoiku na poddaszu, albo na werandzie. Po drugiej stronie ulicy, w restauracji Hotelu Kryształ, odbywały się dancingi z muzyką na żywo - wpadała do mnie przez otwarte okna, a ja uwielbiałam przy niej usypiać. Kiedyś, razem z moją wakacyjną miłością, zostaliśmy tam zaproszeni przez znajomego Babci. To było szalenie niestosowne, ale wtedy nie miałam takiej świadomości. Pękałam z dumy i szczęścia. Piłam wermut jak całkiem dorosła. Imprezę zakończyła moja Mama, która wpadła jak burza i w nerwach zabrała mnie do domu. Wiem, że słusznie zrobiła, ale wtedy nie mogłam jej tego wybaczyć. Na dodatek wermut zemścił się na mnie okrutnie - pół nocy rzygałam przez okno, bo bałam się iść do łazienki...
W moim Świeradowie poznałam bezy i zakochałam się w ich smaku na zabój (w Kolbuszowej te ciastka były wówczas zupełnie nieznane), do dziś mam do nich słabość i jeśli bywam w cukiernik/kawiarni i mam wybór - zawsze wybiorę bezę. W Świeradowie były też najlepsze lody włoskie, po sąsiedzku, w budce na dworcu autobusowym (dom Babci sąsiadował też z dworcem autobusowym, z okna w kuchni można było śledzić przyjeżdżające i odjeżdżające autobusy, patrzeć kto przyjechał, kto wyjeżdża...).
W moim Świeradowie operatorem w kinie był wujek (piąta woda po kisielu, ale jednak wujek), pozwalał mi chodzić na filmy bez płacenia. Jako dziecko często chodziłam do kina nawet w Kolbuszowej, ale w Świeradowie nie pilnowali tak bardzo wieku, poza tym - wujek pozwalał:-). Tam po raz pierwszy obejrzałam Elektronicznego Mordercę, czyli pierwszego Terminatora, a także najlepszy film wszech czasów - Dirty Dancing - po dziś dzień mój najulubieńszy film.
W moim Świeradowie podjęłam pierwszą wakacyjną pracę, a potem całą wypłatę w jeden dzień przewaliłam na ubrania. Nie było ich bardzo dużo, ubrania wtedy nie były tak tanie, ale do dziś pamiętam wymarzone czarne, zamszowe kozaki za kolano...
W moim Świeradowie zawsze miałam paczkę przyjaciół - do tej pory przechowuję listy od nich, choć niektórych nadawców nawet nie pamiętam... W moim Świeradowie wydarzyło się wszystko co najlepsze i najgorsze w moim życiu, ale w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to najlepsze. Byłam tam zakochana, kochana, beztroska, wolna, szczęśliwa (również nieszczęśliwa i upokorzona, ale mniejsza z tym!)
Tego Świeradowa już nigdy nie będzie. I żadna strata, której doświadczyłam w życiu nie boli mnie tak bardzo, jak ta.
Na zdjęciu z 2022 r. moja utracona weranda, w utraconym domu Babci, w utraconym Świeradowie. Nowy właściciel zrobił remont, odnowił elewację domu, wymienił okna... ale werandę z jakiegoś powodu pozostawił w stanie niezmienionym, nie zdjął nawet babcinych firanek, to robi naprawdę surrealistyczne wrażenie...
PS. To był budynek dwurodzinny, Babcia zajmowała dół z werandą oraz jeden pokoik na poddaszu.