Wciągnęła mnie literatura łagrowa autorstwa Sołżenicyna. Bardzo
podoba mi się jego styl. Czytałam kiedyś wypowiedź pewnego znawcy
przedmiotu, że Aleksander Sołżenicyn nie był dobrym pisarzem, że jego
teksty są rozwlekłe i mało zrozumiałe, ale osobiście nie mogę się z tym
zgodzić.
W ubiegłym tygodniu przeczytałam "Oddział chorych na raka" i "Jeden
dzień Iwana Denisowicza", a bibliotece mam zarezerwowany jeszcze "Krąg
pierwszy".
"Jeden dzień Iwana Denisowicza" to krótka nowelka
opisująca zdarzenia jednego dnia - od świtu do nocy - w stalinowskim
obozie specjalnym, na dalekiej północy. Główny bohater jest więźniem już
od paru lat, nauczył się więc jak żyć w łagrze. Jest ostrożny, czujny,
ale też sprytny, wie kogo i w jaki sposób można przekupić oraz jak ukryć
ważne dobra, by ich nie stracić podczas częstych przeszukań.
Przede wszystkim dla zeka liczy się zdobycie dodatkowego jedzenia i
zapewnienie sobie ciepła. Jedzenie i ciepło decydują tu bowiem o
przetrwaniu. Nic więc dziwnego, że niejeden więzień gotów jest ograbić,
pobić, a nawet sprzedać swoich braci donosząc na nich do administracji,
byle tylko w zamian otrzymać większe racje żywnościowe i możliwość
lekkiej pracy w cieple. Ale nie Iwan Denisowicz. On, nawet w tak
trudnych warunkach, nie traci poczucia ludzkiej godności. Co prawda
oszukuje, ale tylko administrację, nigdy współuwięzionych. Wobec nich
stara się być zawsze uczciwy i lojalny. Na dodatkowe porcje jedzenia i
tytoń zarabia drobnymi pracami lub przysługami wyświadczanymi lepiej
sytuowanym zekom. Choć jest ateistą, stać go na prawdziwie
chrześcijańskie gesty wobec swych braci, którzy pozbawieni niezbędnego w
obozowych warunkach sprytu i zaradności, skazani są, jego zdaniem, na
zagładę. Iwan Denisowicz, choć sam wiecznie głodny, dzieli się z nimi
swoimi skromnymi zasobami, nie oczekując wzajemności.
Czytając "Jeden dzień Iwana Denisowicza" trudno nie myśleć bez
przerwy, że życie osadzonych w łagrach było czymś straszliwym i budzącym
grozę. Wyobrażając sobie więźniów, nie sposób myśleć o nich, jak o
ludziach w najmniejszym chociażby stopniu szczęśliwych. A jednak w
nowelce wiele jest przykładów, że zek bywa jednak szczęśliwy, np. gdy
je, gdy czuje na języku smak czarnego chleba, a w żołądku ciepło postnej
bałangi. Więzień jest szczęśliwy, gdy oszuka nadzorców, gdy robota
dobrze mu idzie, gdy zdobędzie dodatkową porcję jedzenia, gdy może
spokojnie położyć się spać, gdy nie zachoruje. Dla zeka ten dzień jest
dobry, w którym go nie pobiją, nie ograbią i nie wrzucą do karceru.
Oczywiście nie odważę się na tej podstawie sądzić, że więźniom w
obozach nie było wcale tak źle. Nie o to mi chodzi. Zadziwia mnie jednak
ta niesamowita ludzka zdolność do przetrwania i przystosowania się do
najtrudniejszych i najbardziej nawet nieludzkich warunków.
"Oddział chorych na raka" również należy do nurtu rozliczeń z zesłańczo-łagrową rzeczywistością, nie opowiada jednak o samym obozie.
Czytałam, iż powieść ta jest alegorią totalitarnego państwa. Lekarze
reprezentują władze, a chorzy wszystkie środowiska radzieckiego
społeczeństwa. Na jednej sali leżą więc: działacz partyjny - donosiciel,
robotnik, student, cwaniaczek, syn kułaka, przesiedleniec i były zek.
Każdy z pacjentów inaczej radzi sobie z chorobą. Jedni w ogóle nie
przyjmują jej do wiadomości, wierzą, że gnębi ich jedynie niegroźna i
łatwa do wyleczenia infekcja. Inni doskonale zdają sobie sprawę, co ich
czeka. Niektórzy walczą, inni wprost przeciwnie - obojętnieją. Wszyscy
jednak boją się i tak naprawdę nie wiedzą co ich czeka.
W recenzjach czytałam też, że chorzy w szpitalu doświadczają
bezduszności i obojętności, że dla przedstawicieli służby zdrowia
najważniejsze są statystyki i sprawozdawczość, a nie indywidualny los
pacjenta. I w tym miejscu nie jestem wcale taka pewna. Moim zdaniem to
nie bezduszność jest problemem, a całkowite lekceważenie praw pacjenta.
To, co dla mnie było najbardziej poruszające w tej książce to, że
lekarze nie uważali za słuszne informować chorych o faktycznym stanie
ich zdrowia. Kierowali ich na onkologię mówiąc, że ich dolegliwości
związane są np. z polipami, albo wrzodami, zapewniając, że wszystko
będzie dobrze. Chorych w stanie terminalnym wypisywano do domów,
tłumacząc im, ze muszą przez jakiś czas odpocząć i nabrać sił do dalszej
kuracji, że nic im nie będzie. Tymczasem umierali oni niemal zaraz za
progiem szpitala, np. na dworcu w oczekiwaniu na pociąg.
Lekarze nie objaśniali pacjentom metod leczenia, nie informowali ich o
rokowaniach i objawach niepożądanych. Wszelkie pytania zbywali
zniecierpliwionymi uwagami, że nie mają czasu na tłumaczenia, a pacjent
przecież i tak nie jest w stanie pojąć zawiłej medycznej terminologii.
Już myślałam, że książka, jako alegoria państwa totalitarnego, mówi o
zakłamaniu w jakim żyje ludność pod rządami radzieckimi. No bo zgadza
się to, że władza (lekarze) nie informuje społeczeństwa (pacjentów) o
faktycznej sytuacji, co więcej: kłamie na ten temat. Ale pod koniec
powieści dzieje się rzecz zaskakująca. Otóż jedna z najbardziej
ofiarnych lekarek podejrzewa, że sama zachorowała na raka. Oddaje się
więc w ręce swoich przyjaciół - lekarzy, poddaje się badaniom, a gdy są
już wyniki i, jako diagnostka, sama ma możliwość sprawdzenia ich -
rezygnuje. Nie spojrzy na prześwietlenia. Woli nie znać prawdy. Czeka,
by jej przyjaciele powiedzieli jej, że to nic groźnego, że wyjdzie z
tego.
Nie jestem w stanie tego pojąć.
Jeśli to alegoria państwa totalitarnego, to czy mam prawo do dalszej
interpretacji, że totalitarnie zarządzane społeczeństwo w o l i być
oszukiwane? Podejrzewa jaka jest prawda, ale woli wierzyć w kłamstwa, bo
to mniej bolesne? Bo tak wygodniej? Czy to właśnie o tym chciał
powiedzieć poprzez swoją powieść Sołżenicyn? Nie do końca mam w tym
względzie jasność.
Ja zawsze, w każdej sytuacji wolę prawdę. Moja mama powtarzała:
lepsza najgorsza prawda, niż najlepsze kłamstwo. I ja się z tym zgadzam.
Zawsze wolę mieć pełną informację, a już na pewno, jeśli dotyczy mnie
ona osobiście.