Zaraz po tym, gdy budzik wyrwie mnie ze snu myślę - ile jeszcze dni do weekendu??? (Gdy akurat jest weekend - jak dobrze, że weekend, nie trzeba wstawać.) Zaraz potem myślę o kawie. Pierwsza, świeżo zaparzona, aromatyczna kawa smakuje najlepiej. Podczas porannej toalety myślę w co się ubrać. Planuję sobie pracę - do kogo zadzwonić, gdzie i co zamówić, jaką analizę zrobić. W pracy, w wolnych chwilach myślę, co będę robić w domu. Myślę o czekających mnie przyjemnościach - robótkach, tych bieżących i tych planowanych, o blogu, aktualnym i innych, które chciałabym założyć:). Myślę o obowiązkach, które na mnie czekają, przeprowadzam selekcję, którymi muszę zająć się od ręki, a które mogą jeszcze poczekać (większość zawsze musi poczekać...). Myślę o rzeczach, które chciałabym mieć, planuję, co mogę sobie kupić i marzę o tych, które są nieosiągalne, może kiedyś... Myślę o córce, rodzicach, bracie. Przeżywam przeszłe zdarzenia. Zastanawiam się, co mogło potoczyć się inaczej i dlaczego potoczyło się właśnie tak, jak się potoczyło. W myślach przeprowadzam najróżniejsze rozmowy, odpieram zarzuty, te prawdziwe i wyimaginowane, przekonuję i tłumaczę. Formułuję błyskotliwe argumenty, które jakoś nigdy nie przychodzą mi do głowy, gdy są akurat są potrzebne. Myślę o swoich dolegliwościach, uporczywych migrenach, złoszczę się na służbę zdrowia, że taka niewydolna i medycynę, że nieskuteczna. Planuję, co będę robić na emeryturze, jeśli dożyję i jeśli będę miała za co to robić...
Jedzeniem nie zajmuję myśli prawie wcale. Nie jestem wybredna. Jadam co jest. Co mąż poda. Ale dobrze, gdy jest smacznie i zdrowo. Co znaczy zdrowo? Wiadomo! Dieta zbilansowana i żeby było nietłusto. Ryby są zdrowe, bo kwasy omega. Jakaś jarzynka do obiadu musi być, bo witaminki. Pełnoziarniste pieczywo, bo błonnik i nabiał, bo wapń. Nabiał jadam od dziecka, jestem córką pani technik technolog przemysłu mleczarskiego, nabiałowe kulinaria to dla mnie podstawa. Ale jestem tylko człowiekiem więc, mniej lub bardziej, zdarza mi się folgować słodkim pokusom. Ale przecież z UMIAREM. Bo wierzę w umiar. I Piramidę Zdrowego Żywienia. Oraz farmakologię. Na bóle zjadam tabletki. Na inne dolegliwości też. Że nie pomaga? W moim wieku, jak nic nie boli.... Poza tym medycyna leczy, a nie uzdrawia, a niektóre choroby, o nieznanej etiologii, są przewlekłe, a więc nieuleczalne, można tylko łagodzić objawy. Trzeba się pogodzić. Godzę się, bo wierzę lekarzom, wierzę w naukę, jestem racjonalna i rozsądna.
I chora. Nie obłożnie i nie śmiertelnie. Ot, zwyczajnie, cywilizacyjnie. Alergie, migreny, zaparcia, przewlekłe zmęczenie... Kto zna, ten wie, jak takie "niepoważne" dolegliwości mogą uprzykrzać życie. Bardzo! Ale trudno, myślę sobie, pewnie taka już moja uroda...
A jeśli wcale nie? Może to nie taka uroda, a konsekwencja nieograniczonego korzystania z dobrobytu, jaki oferuje nam nasza cywilizacja? Może łatwy i powszechny dostęp do najróżniejszego spożywczego dobra ma swoją ciemną stronę?
Dzięki
Sowie odkryłam niedawno stronę Akademii Witalności, a tam z kolei przeczytałam o dr Ewie Dąbrowskiej, która ciało i ducha leczy postem. I osiąga spektakularne rezultaty. Cuda po prostu. Ludzie młodnieją, a choroby nikną w oczach - normalizuje się ciśnienie, wyrównuje poziom cukru i cholesterolu, znikają guzki, blizny, opuchnięte stawy, ludzie przykuci do wózków i łóżek zaczynają chodzić o własnych siłach, goją się wrzody, oczyszczają gangreny, rośnie radość życia, entuzjazm i kreatywność. I to bez leków!
Eeee tam, bajki..., myślę sobie lekceważąco. Ale brnę dalej, bo to jednak ciekawe. A im więcej na ten temat czytałam, im więcej poznawałam opinii, tym bardziej zdawało mi się to możliwe, a nawet zupełnie logiczne. Wszystko jasno opisane, naukowo uzasadnione i poparte świadectwami.
Przez dwa tygodnie bardzo intensywnie zgłębiałam temat. Przeczytałam:
- blogi (np.
TEN) opisujące dzień po dniu swoje doświadczenia z postu,
- a także wypowiedzi na różnych forach internetowych.
I wymyśliłam. Ja też chcę spróbować! Bo dlaczego by nie? Skoro przez tyle lat dawałam szansę medykamentom, które skutkowały tylko chwilowo, objawowo i nie rozwiązywały źródła problemu (a kosztowały krocie!), to dlaczego nie miałabym dać szansy i tej metodzie? Szczególną mam satysfakcję, że do swojego planu udało mi się przekonać męża, wspólna dieta jest nie tylko mniej skomplikowana, ale też bardziej motywująca. Od ostatniej soboty razem jesteśmy na poście warzywno-owocowym. W moim odczuciu pierwszy dzień był ciężki, drugi jeszcze gorszy, trzeci zaczął się koszmarnie, ale skończył już całkiem dobrze. I tak jest do teraz:). Mąż od początku znosi post bez żadnych problemów.
Wiem, że jeszcze mogą wystąpić kryzysy, jestem na nie gotowa, ale nie powinno być już tak ciężko jak w pierwszych dniach.
Teraz myślę sobie... Warto jednak więcej myśleć o jedzeniu. Warto sprawdzić, czy żywieniowe oczywistości to fakty, czy może rezultat gruntownie przeprowadzonej propagandy. Warto szukać informacji o tym, jaki wpływ na nasze zdrowie mają produkty, które spożywamy. Warto przemyśleć komu służą rozpieszczające nas marketingowe slogany, w rodzaju Daj się skusić, Kieruj się smakiem, Pozwól sobie na odrobinę przyjemności. Może nowoczesne rozwiązania, dzięki którym produkcja żywności stała się masowa i tania, a życie konsumentów łatwe i wygodne, wcale nie są dla ludzkości tak wielkim dobrodziejstwem, jak by się mogło zdawać? Może, żeby dobrze się czuć, trzeba zrobić krok w tył, z czegoś zrezygnować i ponieść trud nieco większy, niż tylko łykanie odpowiednich pigułek, czy suplementów...