Malowany welon
to film, którego obejrzenie jakiś czas temu sprawiło mi dużą
przyjemność, zwłaszcza, że w głównej roli grał mój ulubiony aktor –
Edward Norton (zresztą Naomi Watts również bardzo lubię). Dlatego też,
gdy na bibliotecznej półce dojrzałam książkę o tym samym tytule, chętnie
zabrałam ją do domu.
Początkowo
denerwowała mnie trochę narracja, nie spodziewałam się, iż jest to
powieść z początków XX wieku. Styl był taki starodawno-romansowy, ale
potem z każdą stroną było już tylko lepiej.
Książka „Malowany welon”
autorstwa Williama Somerseta Maughama wbrew pozorom i zupełnie inaczej
niż film, nie jest historią o miłości. To powieść o dojrzewaniu ducha, o
kształtowaniu się nowej świadomości.
Piękna,
urocza i zabawna, lecz już dwudziestopięcioletnia dziewczyna – Kitty -
poddaje się presji środowiska i lekkomyślnie przyjmuje oświadczyny
młodego, nieśmiałego i zamkniętego w sobie naukowca - Waltera. Ze swoim
żywym temperamentem nie jest wprawdzie odpowiednią towarzyszką dla
ceniącego spokój i milczącego męża, ale on – zakochany – postanawia nie
zwracać na te różnice uwagi. Dość szybko okazuje się jednak, że związek
ten nie zaspokaja niczyich potrzeb. Ona jest znudzona, on zawiedziony. W
wyniku tej niezdrowej sytuacji dochodzi do dramatycznych zdarzeń, które
dla Kitty staną się początkiem procesu wewnętrznej przemiany.
Główna
bohaterka z pustej i próżnej kokietki zmienia się w świadomą, dojrzałą
kobietę. Zaczyna dostrzegać mechanizmy społeczne, które tworzą istoty do
niej podobne – bezmyślne i trawiące czas na pozbawione treści sprawy.
Kitty
od początku uważała swego, pochłoniętego pracą zawodową, męża za
nudziarza, ale zmiana środowiska pozwala jej popatrzeć na Waltera i jego
pracę z innej perspektywy. Kobieta z rozpaczą uświadamia sobie, że w
rzeczywistości to właśnie jej życie jest nudne oraz pozbawione sensu i
wartości. W tej sytuacji prawdziwym dobrodziejstwem staje się praca w
klasztorze. Okazuje się ona najlepszym lekarstwem na złamane serce,
poczucie osamotnienia i duchowej pustki oraz daje satysfakcję, jakiej
Kitty nigdy wcześniej nie odczuwała.
Na
ostatnich kartach powieści, spodziewająca się dziecka Kitty wypowiada
zaskakujące, jeśli pamiętamy w jakich czasach powstała powieść, słowa:
... „Życzę sobie bardzo dziewczynki, którą bym mogła tak wychować, żeby
nie popełniła moich błędów życiowych. Gdy przypomnę sobie, jaka byłam w
latach dziewczęcych, wstręt mnie przejmuje. Ale nie moja w tym była
wina, tak mnie wychowano. Uczynię z mej córki wolną i samodzielną
kobietę. Czyż mam wydać na świat córkę, otaczać ją miłością i staraniem i
wychować to tylko, by kiedyś pierwszy lepszy mężczyzna tak silnie
zapragnął z nią spać, że dlatego zdecydowałby się dać jej utrzymanie na
całe życie? (…) Chcę, żeby była odważna i szczera, chcę, żeby umiejąc
panować nad sobą, stała się niezależna od innych, chcę żeby przystąpiła
do życia, jak przystępuje do niego wolny mężczyzna, by umiała dać sobie z
nim radę lepiej ode mnie.”
A
może słowa te nie są wcale zaskakujące? W końcu w tym okresie,
postulaty organizacji kobiecych nie były już traktowane jedynie jako
fanaberie, a ruch feministyczny stawał się realną siłą.
Nie
mogę powiedzieć, że film i książka, choć mają ten sam tytuł i
opowiadają podobną historię, niosą to samo przesłanie. Film bowiem
opowiada o budzeniu się prawdziwej miłości, książka zaś o budzeniu się
świadomości społecznej. Powiedziałabym nawet – feministycznej
świadomości społecznej. Obie historie jednak przemawiają do mnie równie
mocno i oba zakończenia (mimo, iż są zupełnie różne) równie mi się
podobają.
Komentarze
2009/10/27 23:19:47
Też podobał mi się film, ryczałam jak bóbr na końcu, czy po kśiążce też sie zbiera na płacz?
imigrantka.blox.pl
imigrantka.blox.pl
2009/10/28 15:05:17
Wiesz, książkowe zakończenie jest
zupełnie inne niż to filmowe, może mniej wzruszające, ale za to na pewno
bardziej podnoszące na duchu. Nie umiałabym zdecydować, które było
lepsze, bo oba zagrały na różnych emocjach. W każdym razie książkę
bardzo polecam:)