Zgodnie z wiedzą, którą wyniosłam ze szkoły, w naszym klimacie
występują cztery pory roku. Twierdzenie to jest doskonałym przykładem na
to, że wiedza książkowa często nijak się ma do rzeczywistości. Z moich
obserwacji wynika bowiem, że pór roku jest tylko dwie i zarówno jedna,
jak i druga charakteryzuje się dużą ilością opadów: ciepła pora
deszczowa i zimna pora śniegowa. Porę śniegową przywykłam już spędzać w
domu. Znalazłam sobie ciekawe zajęcia i w sumie to nawet nie ciągnie
mnie na dwór. Ot, z pieskiem na szybki spacer, czy do sklepu po zakupy i
to wszystko. Jednak w porze ciepłej zawsze lubiłam spędzać czas poza
domem. Długie spacery, wycieczki rowerowe, popołudniowe rozgrywki
badmintonowe... Między deszczami zawsze znalazło się trochę czasu na
ulubione pozadomowe zajęcia. Tymczasem w tym roku czuję się totalnie
uziemiona! Prawie już nie pamiętam jak to jest, gdy nie pada, bo pada
ciągle. A już na pewno w każdy weekend.
Jak nie mży, to leje, jak nie leje to siąpi, jak nie siąpi, to kapie, jak nie kapie, to... dżdży...
Patrzę na to, co za oknem i chciałabym znaleźć się w jakimś innym świecie. Mam na to jeden niezawodny sposób. Książki.
Na początku lipca, gdy wciąż emocjonalnie nie mogłam uwolnić się od larssenowskiej Trylogii, sięgnęłam po "Tajemny klucz do Millennium skandalisty Stiega Larssona" autorstwa Irene Lind.
Irene Lind jest oczywiście fanką Millennium i swoją książkę napisała,
by osłodzić sobie (i innym miłośnikom Trylogii) fakt, że kolejne tomy
już nie powstaną. Doskonale rozumiem autorkę. W przeszłości prowadziłam
notatnik, w którym opisywałam przeczytane przez siebie książki: fabułę,
głównych bohaterów oraz swoje wrażenia. Irene Lind zrobiła dokładnie to
samo, tylko dużo lepiej. Z jej książki poznajemy Stiega Larssona -
pisarza, dziennikarza i zwykłego człowieka, dowiadujemy się jakie były
jego pasje, inspiracje i przekonania oraz jak rodził się pomysł na
powieść. Najciekawsze są oczywiście szczegóły dotyczące samej Trylogii
(np. dlaczego poszczególne tomy otrzymały tak dziwaczne tytuły i jak
reagowali na to wydawcy w różnych krajach), jej głównych bohaterów i
poruszanych w niej tematów, które są autentycznymi współczesnymi
problemami społecznymi (dyskryminacja i przemoc wobec kobiet, korupcja
polityczna i finansowa, hakerzy i bezpieczeństwo w sieci). Jednym
słowem: bardzo ciekawa pozycja, choć oczywiście głównie dla fanów
Millennium i jej szwedzkiego autora.
Podczas urlopu nad morzem, prócz mojego ojca, męża, córki i
bratanków, towarzystwa dotrzymywała mi para prywatnych detektywów:
Patrick Kenzie i Angela Gennaro, którzy po raz drugi poszukiwali
zaginionej Amandy:
Amanda McCready miała cztery lata, kiedy po raz pierwszy zniknęła
ze swego domu w Bostonie. Błagani o pomoc przez jej zrozpaczoną ciotkę
detektywi Kenzie i Gennaro zgodzili się zająć poszukiwaniami. Ryzykowali
wszystkim, by odnaleźć dziewczynkę, ale kiedy im się udało, Amanda
musiała wrócić do zaniedbującej ją matki i rozbitej rodziny. Teraz
Amanda ma szesnaście lat i ponownie znika, a jej ciotka znów puka do
drzwi Patricka i Kenzie, obawiając się, że dziewczynkę, która wyrosła na
mądrą młodą kobietę, mogło spotkać najgorsze. Podczas
poszukiwań Kenzie i Gennaro muszą zmierzyć się z przeszłością i zadać
sobie pytanie: czy można postąpić źle, mając przy tym rację, lub
postępując dobrze, jednak się mylić? Postawieni w obliczu zła
wykraczającego daleko poza rozbite rodziny i rozwiane marzenia
odkrywają, że dawne grzechy nie dają się zapomnieć, a wciąż odradzające
się zło przynosi nowe zbrodnie.
"Mila księżycowego światła", to naprawdę świetna książka! Wciągająca,
trzymająca w napięciu i pełna moralnych niejednoznaczności, czyli
wszystko to, co u Dennisa Lehane'a lubię najbardziej. Podczas
tegorocznych wakacji nad morzem, ta pozycja w moim bagażu okazała się
zdecydowanie bardziej przydatna niż strój kąpielowy, którego, nawiasem
mówiąc, nie założyłam ani razu.
Po powrocie znad morza, gdy postanowiliśmy wyremontować sobie
kuchniojadalnię, wydawało się, że brak czasu nie pozwoli mi na radosne
przenoszenie się w czasie i przestrzeni. Jednak przecież wieczorami oraz
podczas przymusowego oczekiwania na wyschnięcie kolejnych warstw farby,
coś trzeba było robić. Odpoczynek na świeżym powietrzu, podziwianie
mrugających gwiazd i wsłuchiwanie się w kojące cykania świerszczy,
okazały się niemożliwe. (Dlaczego? Tak, zgadza się, bo PADAŁO!),
Zmęczona i zrezygnowana postanowiłam więc obłożyć się poduchami, zakopać
pod kocem i z pomocą specjalnej herbatki relaksować się, śledząc losy
kolejnych książkowych bohaterów, tym razem garstki ludzi ocalałych po
inwazji Obcych (oraz jednej Obcej w ludzkim ciele, która pokochała nasz
gatunek), ukrywających się w wydrążonych na pustyni (na pustyni! bez
deszczu! jak pięknie!) tunelach:
Przyszłość. Nasz świat opanował niewidzialny wróg. Najeźdźcy
przejęli ludzkie ciała i umysły, wiodąc w nich na pozór normalne życie. W
ciele Melanie zostaje umieszczona "dusza" o imieniu Wagabunda, która
wie, że ludzkie ciała doznają gwałtownych uczuć, ich zmysły odbierają
mnóstwo wrażeń, a wspomnienia potrafią być aż nadto wyraziste. Ale jest
coś, czego Wagabunda się nie spodziewa: poprzedni właściciel ciała nie
zamierza poddać się bez walki. Wagabunda wertuje myśli Melanie w
poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów. Tymczasem
Melanie podsuwa jej coraz to nowe wspomnienia ukochanego mężczyzny,
Jareda, który ukrywa się na pustyni. Wagabunda nie potrafi oddzielić
swoich uczuć od pragnień ciała i zaczyna tęsknić za mężczyzną, którego
miała pomóc schwytać. Wkrótce Wagabunda i Melanie stają się mimowolnymi
sojuszniczkami i wyruszają na poszukiwanie człowieka, bez którego nie
mogą żyć.
Stephenie Meyer, znana z bestselerowej Sagi Zmierzchu
daje się tu poznać jako autorka całkiem udanej (choć nie pozbawionej
mankamentów) powieści SF. Ciekawa jest szczególnie jej koncepcja
kolonizacji Ziemi. Obcy nie przybyli tu bowiem, by niszczyć lecz ratować
i chronić nas, i naszą planetę przed nami samymi, naszą złością,
bezmyślnością, głupotą, i agresją.
Najeźdźcy (dusze), to istoty z natury dobre, dlatego na każdej
skolonizowanej przez nich planecie panuje serdeczność, harmonia,
sprawiedliwość i ogólny dobrobyt. Brzmi znajomo? No właśnie. Może jestem
uprzedzona, ale ten obrazek aż nadto kojarzy mi się z broszurami
Świadków Jehowy. I to jest właśnie według mnie jeden z mankamentów.
Stephenie Meyer, jako zaangażowana mormonka, w swoich książkach, poprzez
swoich bohaterów (ich zachowanie i postawy) przekazuje czytelnikom
określone wartości religijne. Samo w sobie nie jest to niczym złym, ani
dziwnym. W moim odczuciu jednak, takie wartości jak miłość,
człowieczeństwo, poświęcenie, współczucie... podlane przez autorkę
religijnym sosem, stają się jakieś takie... nienaturalne, nadęte,
mistyczne... no, nieludzkie jednym słowem.
Drugi mankament, to typowa dla Meyer narracja: rozwlekła i nieco
mdła, choć z pewnością lepsza niż w "Zmierzchu". Mimo wszystko przyznać
jednak muszę, że "Intruza" czytało mi się całkiem dobrze; 568 stron
przeleciało ani się obejrzałam. Przyjemna i nieskomplikowana lektura.
Komentarze
2011/08/01 14:38:13
Może już pisałam, ale zawsze mnie
zawstydzasz swoimi przeczytanymi książkami, bo i pracujesz i na drutach
robisz i dekupażujesz i gotujesz i jeszcze wiele innych rzeczy a ja nie
czytam a naukładanych książek mam fajny stosik łącznie z tzw. literaturą
fachową i deszcz też mnie nie zagonił tyle, że ruderka mnie zagoniła do
roboty. W każdym razie polecę te pozycje, które pięknie i zgrabnie
omówiłaś zwłaszcza Tajemny klucz....bo zwolenników tej książki wszędzie
pełno a pozostałe tez zachęcające.
2011/08/01 17:28:50
Był czas, że nawet chciałam
przeczytać "Intruza", ale po pobieżnym zapoznaniu się z treścią, doszłam
do wniosku, że wolę oglądać "Inwazję porywaczy ciał". Za to dziękuję za
polecenie ""Mili księżycowego światła". Wygląda ciekawie :)
2011/08/02 08:41:40
Grażyno, wszystko prawda,
prócz gotowania; to już od lat broszka mojego męża, ja tylko coś tak od
czasu do czasu upichcę... A co do czytania, to czasami całe miesiące
upływają mi zupełnie bezksiążkowo... Także czuję się całkiem niesłusznym
źródłem zawstydzania;).
A w ogóle to jest tak, że na najulubieńsze czynności czas zawsze musi się znaleźć, a ponieważ nie jest on z gumy, często dzieje się to kosztem innych (mniej ważnych, pilnych, pasjonujących) czynności; szkoda z tego powodu robić sobie wyrzuty:)
Rebecca.fierce Pewnie "Milę księżycowego światła" można czytać niezależnie, ale dużo lepiej smakuje, gdy zna się początek całej historii z "Gdzie jesteś Amando". Też bardzo polecam:)
A w ogóle to jest tak, że na najulubieńsze czynności czas zawsze musi się znaleźć, a ponieważ nie jest on z gumy, często dzieje się to kosztem innych (mniej ważnych, pilnych, pasjonujących) czynności; szkoda z tego powodu robić sobie wyrzuty:)
Rebecca.fierce Pewnie "Milę księżycowego światła" można czytać niezależnie, ale dużo lepiej smakuje, gdy zna się początek całej historii z "Gdzie jesteś Amando". Też bardzo polecam:)