niedziela, 31 lipca 2011

W czasie deszczu...

Zgodnie z wiedzą, którą wyniosłam ze szkoły, w naszym klimacie występują cztery pory roku. Twierdzenie to jest doskonałym przykładem na to, że wiedza książkowa często nijak się ma do rzeczywistości. Z moich obserwacji wynika bowiem, że pór roku jest tylko dwie i zarówno jedna, jak i druga charakteryzuje się dużą ilością opadów: ciepła pora deszczowa i zimna pora śniegowa. Porę śniegową przywykłam już spędzać w domu. Znalazłam sobie ciekawe zajęcia i w sumie to nawet nie ciągnie mnie na dwór. Ot, z pieskiem na szybki spacer, czy do sklepu po zakupy i to wszystko. Jednak w porze ciepłej zawsze lubiłam spędzać czas poza domem. Długie spacery, wycieczki rowerowe, popołudniowe rozgrywki badmintonowe... Między deszczami zawsze znalazło się trochę czasu na ulubione pozadomowe zajęcia. Tymczasem w tym roku czuję się totalnie uziemiona! Prawie już nie pamiętam jak to jest, gdy nie pada, bo pada ciągle. A już na pewno w każdy weekend.

Jak nie mży, to leje, jak nie leje to siąpi, jak nie siąpi, to kapie, jak nie kapie, to... dżdży...

Patrzę na to, co za oknem i chciałabym znaleźć się w jakimś innym świecie. Mam na to jeden niezawodny sposób. Książki.

Na początku lipca, gdy wciąż emocjonalnie nie mogłam uwolnić się od larssenowskiej Trylogii, sięgnęłam po "Tajemny klucz do Millennium skandalisty Stiega Larssona" autorstwa Irene Lind.

 Irene Lind jest oczywiście fanką Millennium i swoją książkę napisała, by osłodzić sobie (i innym miłośnikom Trylogii) fakt, że kolejne tomy już nie powstaną. Doskonale rozumiem autorkę. W przeszłości prowadziłam notatnik, w którym opisywałam przeczytane przez siebie książki: fabułę, głównych bohaterów oraz swoje wrażenia. Irene Lind zrobiła dokładnie to samo, tylko dużo lepiej. Z jej książki poznajemy Stiega Larssona - pisarza, dziennikarza i zwykłego człowieka, dowiadujemy się jakie były jego pasje, inspiracje i przekonania oraz jak rodził się pomysł na powieść. Najciekawsze są oczywiście szczegóły dotyczące samej Trylogii (np. dlaczego poszczególne tomy otrzymały tak dziwaczne tytuły i jak reagowali na to wydawcy w różnych krajach), jej głównych bohaterów i poruszanych w niej tematów, które są autentycznymi współczesnymi problemami społecznymi (dyskryminacja i przemoc wobec kobiet, korupcja polityczna i finansowa, hakerzy i bezpieczeństwo w sieci). Jednym słowem: bardzo ciekawa pozycja, choć oczywiście głównie dla fanów Millennium i jej szwedzkiego autora.

Podczas urlopu nad morzem, prócz mojego ojca, męża, córki i bratanków, towarzystwa dotrzymywała mi para prywatnych detektywów: Patrick Kenzie i Angela Gennaro, którzy po raz drugi poszukiwali zaginionej Amandy:

Amanda McCready miała cztery lata, kiedy po raz pierwszy zniknęła ze swego domu w Bostonie. Błagani o pomoc przez jej zrozpaczoną ciotkę detektywi Kenzie i Gennaro zgodzili się zająć poszukiwaniami. Ryzykowali wszystkim, by odnaleźć dziewczynkę, ale kiedy im się udało, Amanda musiała wrócić do zaniedbującej ją matki i rozbitej rodziny. Teraz Amanda ma szesnaście lat i ponownie znika, a jej ciotka znów puka do drzwi Patricka i Kenzie, obawiając się, że dziewczynkę, która wyrosła na mądrą młodą kobietę, mogło spotkać najgorsze. Podczas poszukiwań Kenzie i Gennaro muszą zmierzyć się z przeszłością i zadać sobie pytanie: czy można postąpić źle, mając przy tym rację, lub postępując dobrze, jednak się mylić? Postawieni w obliczu zła wykraczającego daleko poza rozbite rodziny i rozwiane marzenia odkrywają, że dawne grzechy nie dają się zapomnieć, a wciąż odradzające się zło przynosi nowe zbrodnie. 

"Mila księżycowego światła", to naprawdę świetna książka! Wciągająca, trzymająca w napięciu i pełna moralnych niejednoznaczności, czyli wszystko to, co u Dennisa Lehane'a lubię najbardziej. Podczas tegorocznych wakacji nad morzem, ta pozycja w moim bagażu okazała się zdecydowanie bardziej przydatna niż strój kąpielowy, którego, nawiasem mówiąc, nie założyłam ani razu.

Po powrocie znad morza, gdy postanowiliśmy wyremontować sobie kuchniojadalnię, wydawało się, że brak czasu nie pozwoli mi na radosne przenoszenie się w czasie i przestrzeni. Jednak przecież wieczorami oraz podczas przymusowego oczekiwania na wyschnięcie kolejnych warstw farby, coś trzeba było robić. Odpoczynek na świeżym powietrzu, podziwianie mrugających gwiazd i wsłuchiwanie się w kojące cykania świerszczy, okazały się niemożliwe. (Dlaczego? Tak, zgadza się, bo PADAŁO!), Zmęczona i zrezygnowana postanowiłam więc obłożyć się poduchami, zakopać pod kocem i z pomocą specjalnej herbatki relaksować się, śledząc losy kolejnych książkowych bohaterów, tym razem garstki ludzi ocalałych po inwazji Obcych (oraz jednej Obcej w ludzkim ciele, która pokochała nasz gatunek), ukrywających się w wydrążonych na pustyni (na pustyni! bez deszczu! jak pięknie!) tunelach:

 Przyszłość. Nasz świat opanował niewidzialny wróg. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała i umysły, wiodąc w nich na pozór normalne życie. W ciele Melanie zostaje umieszczona "dusza" o imieniu Wagabunda, która wie, że ludzkie ciała doznają gwałtownych uczuć, ich zmysły odbierają mnóstwo wrażeń, a wspomnienia potrafią być aż nadto wyraziste. Ale jest coś, czego Wagabunda się nie spodziewa: poprzedni właściciel ciała nie zamierza poddać się bez walki. Wagabunda wertuje myśli Melanie w poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów. Tymczasem Melanie podsuwa jej coraz to nowe wspomnienia ukochanego mężczyzny, Jareda, który ukrywa się na pustyni. Wagabunda nie potrafi oddzielić swoich uczuć od pragnień ciała i zaczyna tęsknić za mężczyzną, którego miała pomóc schwytać. Wkrótce Wagabunda i Melanie stają się mimowolnymi sojuszniczkami i wyruszają na poszukiwanie człowieka, bez którego nie mogą żyć. 

Stephenie Meyer, znana z bestselerowej Sagi Zmierzchu daje się tu poznać jako autorka całkiem udanej (choć nie pozbawionej mankamentów) powieści SF. Ciekawa jest szczególnie jej koncepcja kolonizacji Ziemi. Obcy nie przybyli tu bowiem, by niszczyć lecz ratować i chronić nas, i naszą planetę przed nami samymi, naszą złością, bezmyślnością, głupotą, i agresją.

Najeźdźcy (dusze), to istoty z natury dobre, dlatego na każdej skolonizowanej przez nich planecie panuje serdeczność, harmonia, sprawiedliwość i ogólny dobrobyt. Brzmi znajomo? No właśnie. Może jestem uprzedzona, ale ten obrazek aż nadto kojarzy mi się z broszurami Świadków Jehowy. I to jest właśnie według mnie jeden z mankamentów. Stephenie Meyer, jako zaangażowana mormonka, w swoich książkach, poprzez swoich bohaterów (ich zachowanie i postawy) przekazuje czytelnikom określone wartości religijne. Samo w sobie nie jest to niczym złym, ani dziwnym. W moim odczuciu jednak, takie wartości jak miłość, człowieczeństwo, poświęcenie, współczucie... podlane przez autorkę religijnym sosem, stają się jakieś takie... nienaturalne, nadęte, mistyczne... no, nieludzkie jednym słowem.

Drugi mankament, to typowa dla Meyer narracja: rozwlekła i nieco mdła, choć z pewnością lepsza niż w "Zmierzchu". Mimo wszystko przyznać jednak muszę, że "Intruza" czytało mi się całkiem dobrze; 568 stron przeleciało ani się obejrzałam. Przyjemna i nieskomplikowana lektura.


Komentarze
2011/08/01 14:38:13
Może już pisałam, ale zawsze mnie zawstydzasz swoimi przeczytanymi książkami, bo i pracujesz i na drutach robisz i dekupażujesz i gotujesz i jeszcze wiele innych rzeczy a ja nie czytam a naukładanych książek mam fajny stosik łącznie z tzw. literaturą fachową i deszcz też mnie nie zagonił tyle, że ruderka mnie zagoniła do roboty. W każdym razie polecę te pozycje, które pięknie i zgrabnie omówiłaś zwłaszcza Tajemny klucz....bo zwolenników tej książki wszędzie pełno a pozostałe tez zachęcające.
2011/08/01 17:28:50
Był czas, że nawet chciałam przeczytać "Intruza", ale po pobieżnym zapoznaniu się z treścią, doszłam do wniosku, że wolę oglądać "Inwazję porywaczy ciał". Za to dziękuję za polecenie ""Mili księżycowego światła". Wygląda ciekawie :)
2011/08/02 08:41:40
Grażyno, wszystko prawda, prócz gotowania; to już od lat broszka mojego męża, ja tylko coś tak od czasu do czasu upichcę... A co do czytania, to czasami całe miesiące upływają mi zupełnie bezksiążkowo... Także czuję się całkiem niesłusznym źródłem zawstydzania;).
A w ogóle to jest tak, że na najulubieńsze czynności czas zawsze musi się znaleźć, a ponieważ nie jest on z gumy, często dzieje się to kosztem innych (mniej ważnych, pilnych, pasjonujących) czynności; szkoda z tego powodu robić sobie wyrzuty:)

Rebecca.fierce Pewnie "Milę księżycowego światła" można czytać niezależnie, ale dużo lepiej smakuje, gdy zna się początek całej historii z "Gdzie jesteś Amando". Też bardzo polecam:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz