wtorek, 30 października 2012

Decu-scrapowa ramka rocznicowa

Dostałam zlecenie na zrobienie ramki z okazji 25-lecia małżeństwa.

Jakoś te wszystkie róże, aniołki, serduszka i inne miłosne atrybuty, niespecjalnie mi pasowały do tak poważnej, bądź co bądź rocznicy, dlatego zdecydowałam się na bardzo oszczędne dekoracje.


Ramka została pomalowana bejcą, a następnie, techniką suchego pędzla, kremową farbą akrylową. Oczywiście wciąż zapominam, że przed nałożeniem farby, powinnam zabezpieczyć bejcę warstwą lakieru, w przeciwnym wypadku, przy końcowym lakierowaniu, zawsze puszcza kolor i zupełnie już niepotrzebnie zabarwia mi powierzchnię. Czasami daje to ładny skutek, tym razem jednak trochę się napracowałam, by "suchym pędzlem" uzyskać określony poziom wybarwienia, który lakierowanie kompletnie zniszczyło i musiałam malować od nowa. Oczywiście poprawki nigdy nie są już odpowiednio zadowalające...


Do dekoracji wykorzystałam drewniane elementy, które pomalowałam kremową farbą akrylową, a następnie okleiłam motywem serwetkowym. Wszystkie gotowe elementy postarzyłam tepując patyną, polakierowałam i, za pomocą wikolu, przykleiłam do ramki.


Napisy początkowo planowałam wykonać ręcznie, ale pędzelkiem nijak mi to nie wychodziło, zaś marker w odpowiednim kolorze był niedostępny. Dlatego ostatecznie literki zrobiłam ze starej tapety (ma fajną fakturę), którą również pomalowałam patyną. Samokrytycznie przyznaję iż jest to najsłabszy punkt mojej pracy, bo literki są za duże, choć i tak z trudem je wycinałam (mają niecały centymetr wysokości). Ale bez tego tekstu prezent nie miałby tak osobistego charakteru, a na tym właśnie szczególnie zależało zleceniodawczyni.


Nie lubię być nie w pełni zadowolona ze swojej pracy, zwłaszcza, gdy robię coś na zamówienie, ale trudno. Mam jedynie satysfakcję z tego, że znów popróbowałam czegoś nowego i uzyskałam całkiem sympatyczny efekt łącząc decoupage z techniką scrapbookingu.

środa, 24 października 2012

The time of my life

No dobra, przyznaję, czasem wchodzę na portalowe galerie sławnych ludzi... Czasem dam się złapać na ciekawie brzmiący tytuł, lub znane nazwisko i kliknę w link. Planuję wejść tylko na chwilkę, ale z siecią to niełatwa sprawa, zawsze potrafi uwięzić na dłużej. Tak jak wczoraj...

Logując się do swojej skrzynki mailowej kątem oka dostrzegłam nagłówek: "Jak dziś wygląda Baby z "Dirty Dancing?", który natychmiast obudził moją ciekawość i nie dał się zignorować. Szybko sprawdziłam pocztę i wróciłam do interesującej mnie treści.

Oczywiście, że ciekawi mnie Jennifer Grey! Wszystko, co z Dirty Dancing związane, zawsze przyciąga moją uwagę i budzi ciepłe uczucia, dlatego z przyjemnością otworzyłam galerię i dałam się ogarnąć wspomnieniom. Jak po sznurku otwierałam kolejne powiązane strony i zagłębiałam się w temat. Parę tygodni temu minęło właśnie równe ćwierć wieku od premiery tego, kultowego już dziś, filmu. Ćwierć wieku! Rany... Kiedy to zleciało???


Kilka kin zorganizowało z tej okazji rocznicowe pokazy, pojawiło się też specjalne wydanie płyty z oryginalną ścieżką dźwiękową. Okazuje się, że nawet po dwudziestu pięciu latach film wciąż cieszy się sporą popularnością, jest chętnie oglądany i ma stałe grono miłośników. A ściślej mówiąc, miłośniczek, do których również i ja się zaliczam. 
 

Hmmm, to zupełnie naturalne, gdy filmem ekscytują się nastolatki, ale baba prawie czterdziestoletnia jest już w swoim zamiłowaniu cokolwiek chyba śmieszna - próbuję się mitygować... Ale prawda jest taka, że choć jako dorosły już widz, dostrzegam w Dirty Dancing mnóstwo mankamentów (naiwność fabuły, szarpane sceny, którym często brak ciągłości, dialogi momentami tak żenujące, że aż głupio słuchać...), to w samym odbiorze tego obrazu na zawsze pozostałam nastolatką. Nastolatką spędzającą cudowne wakacje u Babci, w przepięknym górskim miasteczku uzdrowiskowym, z dala od rodziców i codziennych obowiązków...


Słońce, beztroska i pierwsza miłość wisząca w powietrzu - ta upojna mieszanka okoliczności, szalejących hormonów i przekonania, że stoi się u progu prawdziwego (dorosłego) życia, w którym wszystko co najlepsze dopiero się wydarzy, sprawiła, że roztańczona historia letniego romansu Johnny'ego Castle i Fraces Housmann (Baby), rozpaliła wówczas moją wyobraźnię i zmysły.


Efekt ten okazał się tak trwały, że do tej pory każdy kolejny seans przypomina mi to, co wówczas przeżywałam i niezawodnie wprawia w szczęśliwy nastrój. To mój osobisty wehikuł czasu. I choć przenosi mnie on tylko w jedno miejsce mojej przeszłości, to jest to akurat ten czas, do którego zawsze chętnie wracam...


To mi się nigdy nie znudzi!

czwartek, 18 października 2012

Pieszczochy Losu i przeklęci

Co sprawia, że jesteśmy, kim jesteśmy? Że mamy takie, a nie inne talenty? Że w życiu nam się wiedzie dobrze lub wcale niekoniecznie? Nie tylko mnie nurtują te pytania i nie tylko ja, zadając je, nie znajduję żadnej odpowiedzi. Ale też i specjalnie nie szukam, bo wiem, że to beznadziejna sprawa. Raczej przyglądam się ludzkim losom i oddaję refleksjom. A ostatnio niekończącym się źródłem zadumy są dzieje rodziny Kossaków...

Tym razem tematów dostarczyły mi:

Zofii Kossak-Szczuckiej "Pożoga":

Wspomnienia autorki z Wołynia, gdzie osiadła po zamążpójściu i gdzie w latach 1917-1919 przeżyła piekło walk rewolucyjnych. Opisała okrucieństwo bolszewików, bestialstwo dokonywanych przez nich mordów, a także wiarę mieszkających tam Polaków, że wojsko odrodzonej ojczyzny przyjdzie im z pomocą. 






oraz Magdaleny Samozwaniec "Zalotnica niebieska":

Tak mogła pisać tylko siostra o siostrze. Z ogromnym uczuciem, niemalże z uwielbieniem: „Była istotą z krwi gorącej i cienkich kości, i kobiecego ciała, które tylko pragnęło kochać...”. Fragmenty listów, poezji, bardzo osobiste, wręcz intymne szczegóły z życia poetki odmalowane na barwnym tle epoki. Klimat Kossakówki – ostoi artystów, rodzinnego domu sióstr, w którym spotykamy przyjaciół rodziny, wybitnych malarzy ludzi znanych i utalentowanych, mających wpływ na świat kultury i nauki dwudziestolecia międzywojennego. Błyskotliwa, pełna humoru i wdzięku opowieść o niezwykłym talencie i przedwcześnie przerwanym życiu.


Pisarki - kuzynki, wnuczki jednego dziadka, córki braci bliźniaków i tej samej epoki... A tak różne... Sama Magdalena opisała ten fakt słowami: "Zosia (...) była tak niepodobna do swoich stryjecznych sióstr, jak bulwa niepodobna jest do różowych i białych kwiatuszków kartofla". Ale to niepodobieństwo, równie wyraźnie, jak w wyglądzie, widać też w twórczości kuzynek. Trudno mi tę różnicę ubrać w słowa... Może dlatego, że nie da się porównywać wartości zupełnie różnego rodzaju...

W prozie Zofii z łatwością daje się odczuć ogromną miłość do polskości - do polskiej tradycji, religii, ziemi i historii... zahaczający momentami wręcz o narodowy szowinizm. Po "Pożodze", nie dziwię się już, dlaczego Zofię Kossak tak szczególnie ukochały sobie środowiska prawicowe, choć powiedzmy sobie szczerze, że samej autorce z pewnością nie podobałoby się, że stała się ikoną ludzi spod znaku Radia Maryja i Młodzieży Wszechpolskiej. Pisarka może i miała swoje antypatie, ale nie była osobą nienawistną. W jej powieściach widać, jak bardzo była tolerancyjna i jak wiele było w niej wyrozumiałości wobec ludzkich wad i słabości... Choć rzeczywiście bywają takie fragmenty, w których górę biorą uprzedzenia narodowe i klasowe pisarki. Nieprzyjemnie się je czyta. Ale z drugiej strony nie można przecież do treści powstałych w zupełnie innej epoce przykładać współczesnych miarek. Trzeba znać realia, w jakich pisarka dorastała, wydarzenia i przeżycia, które ukształtowały jej charakter i przekonania... A nie były one ani łatwe, ani przyjemne, tak jak w przypadku jej sióstr stryjecznych. W rodzinie Zofii bowiem, skupiły się chyba wszystkie nieszczęścia, jakie można sobie wyobrazić...

Zastanawiałam się nad różnicami pomiędzy kuzynkami, ale w tym miejscu uświadomiłam sobie, jak diametralnie różnie ułożyło się życie ich ojców - bliźniaków. Starszy o parę minut Wojciech, urodził się jeszcze w 1857 roku, młodszy już w roku 1858. Bracia, podobni do siebie, jak dwie krople wody, posiadający identyczny materiał genetyczny, nie byli jednak identycznie obdarzeni artystycznym talentem po swoim ojcu. Otrzymał go jedynie Wojciech, który z racji swojego starszeństwa przejął również rodzinną siedzibę w Krakowie. Młodszy wyjechał, a ożeniwszy się, osiadł w majątku w Kośminie koło Łomży, gdzie prowadził "wzorowe gospodarstwo" (jak pisała w "Zalotnicy niebieskiej" M. Samozwaniec).

Wojciech najpierw wspólnie z ojcem, a potem już sam malował obrazy, a że był artystą nie tylko utalentowanym, ale też i bardzo modnym (a często również tworzącym "pod publiczkę" - dziś pewnie zarzucano by mu, że chałturzy;)), to pracy mu nie brakowało. A dzięki temu i pieniędzy również. Ze swoich obrazków (jak się o twórczości ojca wyraża Magdalena) mógł na wysokim poziomie utrzymać siebie (a lubił wystawne i kosztowne życie), swoją rodzinę (nigdy niczego nie odmawiał żonie i ukochanym córkom - "wypieszczonym laleczkom"), dwory i mieszkania (wiadomo, że Kossakówka, ale też i pracownia w warszawskim Bristolu, dworek w Zakopanem i letnisko w Juracie) oraz liczne kochanki i utrzymanki. Obrazki były podstawowym (a więc, zdawałoby się, nieograniczonym) środkiem płatniczym krakowskich Kossaków. Rodzina Wojciecha żyła sobie przeto beztrosko i w dostatku, z daleka od poważniejszych dramatów, których z kolei los nie szczędził Tadeuszowi - ciężko pracującemu ziemianinowi, bez ustanku borykającemu się się nie tylko z problemami finansowymi i gospodarskimi, ale też z osobistymi dramatami.

(Gdy czytałam o Tadeuszu od razu skojarzyła mi się postać Benedykta Korczyńskiego z "Nad Niemnem" - również niezwykle przywiązanego do ziemi i umęczonego nieustanną walką o utrzymanie majątku - jednego z moich ulubionych bohaterów literackich).

W wieku dwunastu lat zmarł tragicznie najstarszy syn Tadeusza, rzuciwszy się do rzeki na ratunek kuzynowi. Synowi Wojciecha udało się jednak jakimś cudem, cało i zdrowo, wydostać na brzeg. Syn Tadeusza nie miał takiego szczęścia... Później zaś doświadczył Tadeusz, wraz z rodziną, bestialstwa bolszewickiej dyktatury, kiedy to ziemianie kresowi najpierw byli wrogami, bo byli panami, a później, już wywłaszczeni i upokorzeni, wciąż żyli w strachu o własne życie, bo byli Polakami...

Rodzina Wojciecha była światowa, bogata i beztroska, nie potrzebowano tutaj szukać oparcia ani w tradycji, ani w Bogu. Zupełnie wystarczającą opoką był kochający Tatko i jego niewyczerpany portfel. Rodzina Tadeusza zaś z trudem wiązała koniec z końcem i wciąż dotykały ją jakieś nieszczęścia. Tak samo ciężko, jak ojca, doświadczył później los jego córkę, Zofię.  Przeżywszy utratę majątku, przez pokolenia zbieranych pamiątek rodzinnych, gwałtowną śmierć najbliższych, będąc świadkiem nieludzkiego bestialstwa wobec istot żywych i bezprzykładnego niszczycielstwa, Zofia, która zawsze była osobą głęboko wierzącą, stała się ortodoksyjną katoliczką. Myślę sobie, że po przebytych trudnych doświadczeniach, potrzebowała poczucia, że mimo wszystko jest ktoś, kto ma nad tym wszystkim kontrolę i opiekuje się dobrymi ludźmi, że wszystko dzieje się w jakimś nieodgadnionym, a wyższym, celu, że żadna krzywda nie będzie zapomniana, a zło ostatecznie zostanie ukarane....

(Spokoju wynikającego z tego przekonania zawsze najbardziej zazdrościłam osobom wierzącym).

Nie podzielam części przekonań Zofii Kossak, ale jest mi ona dużo bliższa, niż jej krakowskie kuzynki, których barwne życie jest oczywiście fascynujące i z wielką przyjemnością się o nim czyta, ale nie niesie ze sobą niczego głębszego, nie ma w nim żadnej idei. Zofia natomiast jest idealistką, dzięki czemu do dziś imponuje i inspiruje kolejne pokolenia (choć pewnie nie zawsze w taki sposób, jakby ona sama tego chciała). Gdy o niej czytam, to wiem, jaką osobą chciałabym być. Ona jest też dla mnie przykładem, że najszlachetniejsze osobowości wykuwają się w trudnych doświadczeniach. Tak pożądany dostatek i wygoda prowadzą jedynie do moralnego skarłowacenia i degrengolady. Dowodem niech będzie dzisiejszy stan krakowskiej Kossakówki i fakt, że obecnie jedynym muzeum Kossaków jest to, w dawnym domu Zofii, w Górkach Wielkich.

(Spadkobiercy krakowskich Kossaków nie potrafią się porozumieć. Wciąż skłóceni o majątek, blokują jakąkolwiek inicjatywę mającą na celu przywrócenie Kossakówce jej dawnej świetności i artystycznego charakteru. Rodzina Zofii natomiast, w dużej części własnym wysiłkiem, doprowadziła do powstania miejsca, gdzie nie tylko można pooglądać rodzinne pamiątki, ale też, gdzie dzieją się różne twórcze przedsięwzięcia, a młodzież wypoczywając, może dowiedzieć się czegoś o losach tej wyjątkowej rodziny i jej znaczeniu dla naszej historii).

Może to taka przewrotność Losu, który im więcej daje człowiekowi powodzenia w życiu, tym łatwiej odziera go z wartości, a im ciężej go doświadcza, tym bardziej jednocześnie uszlachetnia...* Tylko kto, w takim bądź razie, naprawdę na tym wygrywa? Kto w rzeczywistości jest pupilkiem Losu, a kto jego wyrzutkiem?

Hm, tak bardzo skupiłam się na kossakowskich dziejach, że o samych książkach zupełnie zapomniałam, więc na koniec króciutko.

Zofię Kossak uwielbiam czytać. Jest ona jedną z tych autorek, które o czymkolwiek by nie pisały, zawsze robią to niezwykle szczerze i obrazowo. W odmalowanej przez pisarkę atmosferze poprzedzającej rewolucyjną zawieruchę na Wołyniu, odczuwa się to specyficzne napięcie, zwane "ciszą przed burzą". Późniejsze opisy pogromów, bestialstwa, czy ogarniętych amokiem mordu i zniszczenia ludzi, są z jednej strony bardzo emocjonalne, z drugiej zaś niezwykle rzeczowe, co robi na czytelniku kolosalne wrażenie. Nastroje zaś i stan psychiczny ludzi, zarówno ofiar, jak też ich oprawców, oddaje pisarka z taką znajomością, jakby rzeczywiście miała dar wnikania w ludzkie umysły. "Pożogę" polecam także dlatego, że do dziś niewiele mówi się o wydarzeniach na Kresach w czasach, gdy na nowo kształtowało się państwo polskie, więc jest to znakomite źródło wiedzy historycznej, podanej na dodatek z pierwszej ręki.

Gorąco polecam również "Zalotnicę niebieską", która pod pewnymi względami jest lepsza od wspominanej wcześniej "Marii i Magdaleny". Mniej tu ironii i humoru, mnóstwo za to refleksji, porównań tamtych szczęśliwych czasów, w których wszystko się głębiej traktowało i przeżywało, do obecnych - zdaniem pisarki płytkich i powierzchownych, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Bardzo ciekawe są te refleksje Magdaleny Samozwaniec, nie wiem, czy nie ciekawsze nawet od samej biografii jej wielkiej siostry. Trzeba pamiętać, że pozycja ta była ostatnią w twórczości pisarki, która nie zdążyła nawet doczekać wydania swojego dzieła. Być może jestem zbyt tym faktem zasugerowana, ale mam wrażenie, że w "Zalotnicy niebieskiej" z każdej kartki przebija taka łagodna akceptacja naturalnej kolei rzeczy, wynikającą z przekonania, że miało się dobre, ciekawe i pełne życie, choć oczywiście nie brakowało w nim momentów, o których teraz, z perspektywy czasu wiadomo, że możne było je przeżyć inaczej, lepiej... Ale trudno - było, minęło... nikt nie dostaje drugiej szansy... Wydaje mi, że "Zalotnica niebieska" nie tylko opowiada historię życia i twórczości wyjątkowej poetki - Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ale odsłania też nieco inne oblicze samej autorki - Pierwszej Damy Polskiej Satyry.

* Wiem, że w życiu nie sprawdzają się takie proste uogólnienia, ale jest to dość zauważalna tendencja, moim zdaniem.

Polecam również artykuły:

czwartek, 11 października 2012

Starocie zdekupażowane

... a stół posprzątany. Znów jest miejsce na jedzenie, albo...  na nową porcję puszek do recyklingu:) Chwilkę sobie tylko odpocznę i zabieram się do dalszej pracy. Zwłaszcza, że większość bieżących rzeczy znalazła już swoje przeznaczenie:) Do zdjęć musiałam je jednak wyjąć ze świeżo zaaranżowanego kontekstu i ustawić w warunkach bardziej sprzyjających fotografii. W roli tła wystąpiła (jak zwykle ostatnio) genialna narzuta z Ikei:)

Zestaw pierwszy - prezent urodzinowy dla mamy:


Po raz pierwszy pokusiłam się o własnoręcznie wymalowane szlaczki:). Ręka niewprawna, a esy-floresy wcale nie są takie proste, jak się wydają, tym niemniej jednak dumna jestem z efektu, jaki udało mi się osiągnąć:).

Zestaw drugi - mój kuchenny, podręczny, na drewniane łyżki, otwieracze, obieracze i takie tam:


Tu i ówdzie również nieco własnoręcznie podmalowałam.

Zestaw trzeci - na akcesoria robótkowe - dużo podmalowań, bo strasznie zaczęło mi się to podobać:)


I na koniec zestawy świeczników. Praca nad nimi była dla mnie nowością ze względu na, po raz pierwszy zastosowaną, żelazkową metodę naklejania motywów. Po pierwszym dniu uznałam, że jest genialna! Serwetki przywierały do powierzcni idealnie równiutko i gładziutko:


Ani jednego bąbla, czy zagniecenia. Nie mogłam się nadziwić, że takie coś jest w ogóle możliwe!


Spękania pięknie przebiły ze spodu, a do reszty efektów postarzania wykorzystałam brązową patynę, którą delikatnie potepowałam wszystkie krawędzie.

Po tak satysfakcjonującym debiucie z entuzjazmem przystąpiłam do oklejania drugiego zestawu, a tu ZONK! Serwetki się marszczyły i robiły się na nich bąble... Czy to możliwe, że to od rodzaju serwetek zależy? Bo przecież ja robiłam wszystko dokładnie tak samo, jak dzień wcześniej... Na szczęście wszystko udało się w miarę uratować.


A i deseń jest taki, że zagniecenia nie rzucają się w oczy.


Tutaj również wszystkie ranty przyciemniłam patyną.

We wszystkich pracach wykorzystałam serwetki podarowane mi przez Graszynkę i Magotę:) Dziękuję! Dostałam od Was mnóstwo pięknych ornamentów, które teraz, gdy już przełamałam się do żelazka, będę mogła wreszcie wykorzystać do zdobienia większych powierzchni:).



piątek, 5 października 2012

Versatile Blogger Award

Dawno już Sowa wytypowała mnie do tej zabawy, ale że wyróżnienie to jest w równym stopniu miłe (bo zawsze to jest miło być wyróżnionym), co i kłopotliwe (bo ze wszystkich zaobserwowanych na blogach zabaw i łańcuszków, zasady, i znaczenie tegoż właśnie, było dla mnie najmniej zrozumiałe), to chwilę mi zeszło nim wymyśliłam, o czym mogłabym napisać, by było właściwie i na temat.


Przede wszystkim musiałam dowiedzieć się, co znaczy "Versatile Blogger".... Słownikowe objaśnienie sprawiło mi ogromną przyjemność:) Znaczy, że jestem wszechstronną i uniwersalną blogerką:). No bardzo mi miło, tym bardziej, że od razu skojarzyło mi się z renesansowym pojęciem "człowieka uniwersalnego", czyli takiego, "który potrafi dokonać wszystkiego, na co przyjdzie mu ochota" (Leon Battista Alberti). Pochlebiwszy sobie tą definicją przeszłam do kolejnego punktu: ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie...

I na tym utknęłam. Bo jakichże ja faktów mogłam jeszcze nie ujawnić? Już chyba tylko takich, które do ujawniania się nie nadają;). I gdy tak, cała w kropce, niemal już zrezygnowałam z przystąpienia do zabawy, olśnił mnie jeden FAKT. Nieuświadomiony i nienazwany wcześniej. I nad nim właśnie chciałabym się dziś troszkę poroztrząsać, prosząc czytelników o cierpliwość i wyrozumiałość dla moich wywodów;).

W najwyższym uproszczeniu, świat dzieli się na twórców i konsumentów. Na dostarczających bodźców i na ich odbiorców. Także w sztuce. Są więc tacy, którzy rzeźbią, konstruują, malują i tacy, którzy dzieła sztuk plastycznych potrafią pojąć i się nimi zachwycić. W obrazach artystów dostrzegają oni barwne niuanse, delikatną grę światła i cienia, jakość pociągnięć pędzlem, unikalne kształty, kąty.... choć sami, gdyby ich przed sztalugami postawić, z trudem naszkicowaliby najprostszy zarys. Są kompozytorzy, którzy w głowie słyszą idealnie brzmiące układy, i są słuchacze, którzy to samo chcą usłyszeć na sprzęcie grającym. W poszukiwaniu idealnego dźwięku wydają grube pieniądze na technikę minimalizującą szumy i zakłócenia. Zwykły człowiek słyszy po prostu muzykę, oni słyszą harmonię pojedynczych instrumentów grającą "cienką kreską", cokolwiek to znaczy...

Nie trzeba być artystą, by dzieło artysty docenić i zrozumieć, trzeba jednak posiadać w sobie coś, co pozwoli się z nim zespolić, jakąś szczególną wrażliwość sprawiającą, że artystyczne bodźce zagrają na czułych strunach naszego jestestwa. To coś, dzięki czemu czuje się, że dane dzieło do nas "przemawia"...

Do mnie przemawiają słowa.

Choć umiejętność porozumiewania się za pomocą słów jest typową ludzką właściwością (wszyscy potrafimy mówić), tylko nieliczni potrafią sprawić, by słowa stały się czymś więcej, niż tylko komunikatem. Nieliczni potrafią słowem malować jak pędzlem, słowem się bawić, jak igraszką dziecięcą, słowem rozweselić, zasmucić, porwać tłumy, zmienić świat... I ten talent zachwyca mnie chyba najbardziej ze wszystkich innych!

Słowa, jako materiał twórczy, oszołamiają rozmaitością środków artystycznych, siłą wyrazu, mocą oddziaływania, nieskończoną ilością możliwych konfiguracji, znaczeń i pojęć... Ktoś, kto ma dar, by się płynnie pośród tego wszystkiego poruszać, wzbudza w mnie bezwzględny podziw i szacunek. Tworzone przez tych Artystów Słowa konstrukcje, bywają tak oryginalne, trafne i zaskakujące, że najchętniej niektóre z nich oprawiłabym sobie w ramkę, by mieć bez przerwy na oku i móc delektować się ich treścią i brzmieniem, jak na prawdziwe dzieła sztuki przystało...

Dla mnie nie istnieją słowa puste. Każde ma znaczenie i dla każdego trafiają się najbardziej akuratne sytuacje, w których mogą one zabłysnąć. Dlatego niemal bolesna jest dla mnie świadomość, że często używane bywają bezmyślnie, rutynowo i nieuważnie... To jak pakowanie kaszanki w szkice Leonarda da Vinci... Marnotrawstwo i lekceważenie... Bo słowa są ważne. W ciekawości słów wyraża się ciekawość świata - im więcej potrafimy nazwać, tym więcej wiemy, rozumiemy... A im więcej poznajemy, tym więcej potrzebujemy nazywać. Nie bez powodu Ludwik Wittgenstein, austriacki filozof twierdził, że "granice mojego języka są granicami mojego świata"... Jeśli czegoś nie potrafimy nazwać, to w pewnym sensie to dla nas nie istnieje. Z drugiej więc strony nazywając - mamy moc kreowania rzeczywistości. Używane przez nas słowa wpływają nie tylko na nasze nastawienie, ale też na nastawienie naszych odbiorców, dlatego ważne jest, byśmy wypowiadali się rozważnie, ze świadomością nie tylko znaczenia użytych słów, ale też ładunku emocjonalnego, jaki one ze sobą niosą. Niełatwa to rzecz, lecz jak pisał poeta - Cyprian Kamil Norwid - w tym jest największy urok języka, by "Odpowiednie dać rzeczy słowo!".

Jestem koneserką słów... Słów układanych w zdania, zarówno te skomplikowane, pełne treści i dygresji, zdania wielokrotnie złożone, jak i krótkie, konkretne, zdania proste.... Słów misternie dobieranych w porównania i oryginalne przenośnie... W opisy malowane, jakby pędzlem - wzruszające i zachwycające, albo szokujące i budzące przerażenie. W zaskakujące lub łagodne kompozycje i dowcipne puenty. Doceniam nawet wulgaryzmy za ich nośność semantyczną, emocjonalność i dźwięczność;)

Jestem koneserką słów... To tylko jeden FAKT, ale na siedem akapitów rozpisany, więc nawiązanie do zasad gry z pewnością istnieje;)

Dla porządku przytaczam w tym miejscu oryginalne zasady:

- nominować 15 blogów, które twoim zdaniem na to zasługują,
- poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów,
- ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie,
- podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu,
- pokazać nagrodę The Versatile Blogger Award u siebie na blogu,

...Ale skoro i tak już nieortodoksyjnie potraktowałam jedną z nich, to reszty również nie będę się ściśle trzymać. Do zabawy zapraszam pięć blogerek:


które w swojej działalności z pewnością charakteryzują się "wszechstronnością i uniwersalnością":) Skorzystajcie, jeśli macie ochotę, w wersji oryginalnej, albo po swojemu.... Albo wcale... Wedle uznania:) Wiem, że nie dla każdego takie łańcuszki są miłym wyróżnieniem, więc nie naciskam... Tak, czy inaczej - miłej zabawy!