Powiem Wam, że bardzo przeżyłam sprawę Tomasza Mackiewicza. Nie znałam go osobiście, ale od wielu lat, po cichu, śledziłam sobie jego poczynania...
Zaczęło się dawno temu, od reportażu z pewnej szalonej (wg moich standardów) podróży poślubnej z 2004 roku. Wtedy to Marek Klonowski wraz Żoną postanowili objechać na rowerach (z psem w przyczepce na dodatek) Morze Bałtyckie. Trafiłam na reportaż z tej wyprawy całkiem przypadkiem i zafascynowała mnie ta historia. Zafascynowali mnie ci ludzie. Byli młodsi ode mnie, ale poza tym zupełnie jak ja - całkiem zwyczajni. Bez zaplecza w postaci wyjątkowych rodziców, czy wielkich pieniędzy. Bez trudu mogłam sobie wyobrazić siebie na ich miejscu. Szczególnie, że przecież też od zawsze uwielbiałam wycieczki rowerowe. Tylko, że mnie nigdy nie przyszło do głowy, że można się wybrać na TAKĄ wycieczkę. "Zwykli" ludzie nie robią takich rzeczy. Zwykli ludzie, jak ja, pracują na etacie i nawet nie mają tyle urlopu, żeby takie zamierzenie zrealizować, nie mówiąc już o tych wszystkich SPRAWACH, które przy takim wyzwaniu trzeba ogarnąć. Dla zwykłego człowieka to przecież nie do ogarnięcia! A tu proszę - Marek Klonowski pokazał mi, że jednak można. Jeśli się chce. Że wszystko jest do ogarnięcia i jeśli człowieka powstrzymują jakieś bariery, to przede wszystkim te, które urosły w jego głowie.
Z podziwem, niedowierzaniem, lekką zazdrością i niekłamanym zachwytem przeczytałam całą relację, obejrzałam wszystkie piękne zdjęcia, a na końcu czułam się, jakbym czytała o kimś znajomym i bliskim. Od tamtej pory, od czasu do czasu, sprawdzałam co słychać u moich ulubionych zwykłych ludzi - niezwykłych podróżników. Przeżyłam ich rozstanie (jak mogła się rozstać taka fajna para????) i nowy związek Marka Klonowskiego. Zachwycałam się pięknymi zdjęciami z małym synkiem. Kibicowałam kolejnym podejmowanym wyzwaniom - podróży autostopem z Nowego Jorku na Alaskę i wspinaczce na szczyt McKinley'a (dziś oficjalnie pod nazwą Denali), próbie zdobycia Mount Logan w Kanadzie...
W pewnym momencie Marek Klonowski poznał Tomasza Mackiewicza. We dwóch tworzyli szalony, ale przesympatyczny zespół. Gdy czytałam ich relację ze zdobycia Mount Logan i trawersu lodowca, po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że chłopaki mają chyba więcej szczęścia niż rozumu... Ta wyprawa nie była bezpieczna i wymagała specjalistycznych przygotowań, a oni wszystko brali na żywioł. Ale udało im się, a za swój wyczyn otrzymali nagrodę Kolosa roku 2008. A potem wymarzyli sobie Nangę. Nie udało się za pierwszym razem, ale byłam pewna, że kiedyś zdobędą ten szczyt. Przecież wszystko im się udawało i wierzyłam, że nic ich nie powstrzyma. Historie o nich były jak bajki - z mojej perspektywy całkiem nierealne, ale też, jak to w bajkach, oczekiwałam zawsze szczęśliwego zakończenia.
Nie mogę powiedzieć, że w ostatnich latach jakoś szczególnie drążyłam temat, ale za każdym razem, gdy w sieci natknęłam się na nazwisko któregoś z chłopaków, czytałam o nich z ciekawością. Jak o starych znajomych, z którymi kontakt co prawda się urwał, ale pozostało szczere zainteresowanie losami i pewna emocjonalna bliskość. Dlatego byłam na bieżąco. I dlatego ostatnie wydarzenia tak głęboko mnie dotknęły. Trudno się z tego otrząsnąć.
Marek Klonowski zniknął z sieci już jakiś czas temu. Z przyczyn osobistych porzucił pewnego razu wyprawę na Nangę i od tamtej pory nic o nim nie słyszałam. Ale Tomasz Mackiewicz wciąż był blisko, a jego poczynania karmiły wyobraźnię. Obaj byli dla mnie inspiracją i źródłem optymizmu, żywym dowodem na to, że zwykły człowiek może mieć niezwykłe marzenia, że da się je realizować, nawet nie mając za sobą wsparcia odpowiednich związków, kół i stowarzyszeń, nie trzeba grona potężnych sponsorów, nie trzeba wpływowej rodziny z tradycjami i zasobami. Można samemu.
Dlaczego o tym piszę? Długo wahałam się czy zabierać głos w tym temacie, bo znów - po co? Ale uznałam, że jednak chcę się tym podzielić. W sieci różni ludzie zabierają głos i dzielą się swoim życiem. Jest tego całe mnóstwo. Większości nawet nigdy nie będziemy w stanie poznać, inne omieciemy tylko wzrokiem, bez szczególnego zainteresowania. Ale są też takie wpisy, które do nas trafią i z jakiegoś powodu przykują uwagę, otworzą oczy, zmienią życie, albo "tylko" sposób jego postrzegania. Jestem właśnie taką osobą "po drugiej stronie", do której trafiły wpisy i działania duetu Klonowski-Mackiewicz. Nie wiem dlaczego właśnie ich. Jak zwykle pewnie zadecydował splot okoliczności - bezpretensjonalność i naturalność bohaterów, ich styl komunikacji, moja sytuacja i czas w jakim byłam. Być może trochę wcześniej, albo trochę później już nie zwróciłabym na ich wyczyny uwagi, nic by mnie nie obchodziły, ale wtedy...
Wydawało mi się, że ludzie tacy jak ja, mają ściśle ograniczone możliwości i wytyczone ścieżki. Nie zostajemy lekarzami, prawnikami, czy innymi lekkoduchami w wolnych zawodach. Ciężko pracujemy na etacie zarabiając na byt, na rodzinę. Nie na jakieś fanaberie, typu podróże po świecie. Byłam znużona, trochę rozczarowana i nieco rozgoryczona, że wszystkie moje karty są już rozdane, że nic mnie nie czeka. Że nic więcej nie mogę.
Przypuszczam, że i bez nich kiedyś wreszcie zorientowałabym się, że się mylę w swoim myśleniu, że człowieka nic tak bardzo nie ogranicza jak własne, głęboko zakorzenione, a zupełnie nieprawdziwe, przekonania na swój i świata temat. Chciałam móc więcej. Nie bez powodu zawsze pasjonowały mnie życiorysy osób, które zmieniały swoje przeznaczenie i odważnie realizowały własne cele - brałam z nich inspirację i wiarę. Ale z drugiej strony były to życiorysy ludzi-pomników, czyli też w jakiś sposób odległe i nieprzystające do mnie - zwykłego człowieka. A Klonowski i Mackiewicz byli tacy bliscy i PRAWDZIWI. Łatwo się z nimi utożsamiać. Dlatego ich świadectwa miały dla mnie takie znaczenie.
Chciałabym, by to wiedzieli. Oni i ich Bliscy. Być może kiedyś mój wpis, puszczony w wirtualną przestrzeń, do nich trafi - niech będzie moim pożegnaniem i podziękowaniem za to, że nawet o tym nie wiedząc, zrobili dla mnie tak wiele, dostarczając przy tym tyle fajnych przeżyć i pozytywnych emocji. Uśmiechałam się za każdym razem, gdy spotykałam ich w sieci... Może nie zdobyłam wysokich szczytów, nie ruszyłam
w podróż dookoła świata, nie objechałam rowerem żadnego morza... Oni robili to za mnie i dali poczucie, że ja też mogłabym. Gdybym naprawdę chciała. Bo nie jestem przypisana do swojego życia. Moje życie, to mój
wybór i choć czasem czuję się pod ścianą, to nadal jest to mój wybór. Nie zlikwidowałam barier w swojej głowie, one nadal tam są, ale teraz mam świadomość, że jeśli są w MOJEJ głowie, to JA mogę je zdemontować.
A że czasem nie potrafię lub nie chce mi się tego robić, to jest zupełnie inna sprawa.