niedziela, 15 lipca 2012

"Maria i Magdalena"

... od dawna znajdowała się w moich czytelniczych planach, dlatego kiedy pewnego dnia, po powrocie z pracy, czekała na mnie niespodziankowa paczuszka od Magoty, w której (prócz paru innych uroczych drobiazgów - chyba będzie jeszcze okazja o nich wspomnieć:)) znalazłam dwa tomy tej właśnie książki, moja radość była przeogromna. Nawet obiadu nie mogłam spokojnie dokończyć, ani z rodziną porozmawiać o spędzonym dniu, bo co chwilę myślami odpływałam w kierunku książek, a z mojej twarzy nie schodziła głupawa, błogo zadowolona, mina. Przeczytałam wstęp, spis treści i...

Tymczasem jednak musiałam darować sobie dalsze zgłębianie pasjonującej lektury, bo inne rzeczy były aktualnie "na tapecie". Okazję tę niezwłocznie wykorzystała moja mama - porwała oba tomy do siebie, a później regularnie raczyła mnie przeczytanymi ciekawostkami;)

(Kiedyś to ona podrzucała mi książki do czytania, teraz najczęściej dzieje się odwrotnie i choć nasze gusta czytelnicze nieco się różnią, to jednak bardzo często podobają nam się te same książki. Strasznie mnie to wzrusza:))

Ale wreszcie i mnie dane było zapoznać się z historią "Marii i Magdaleny".

Barwna, pełna humoru opowieść o życiu Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej i samej autorki oraz całego klanu Kossaków na tle artystycznej i intelektualnej bohemy pierwszej połowy XX wieku. Cięty język, niezliczone anegdoty i pikantne szczegóły z młodości sióstr i ich znanych przyjaciół. 

W trakcie czytania nasuwało mi się mnóstwo refleksji i różnorodnych wrażeń, i teraz prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, na których z nich się skoncentrować. Bo "Marię i Magdalenę" można poznawać na kilka sposobów. Po pierwsze jako opis niezwykłych relacji siostrzanych. Po drugie, jako świadectwo czasów (stosunki społeczne, normy obyczajowe i rodzinne), które autorka w swojej opowieści wspomina. Po trzecie jest to charakterystyka krakowskiej bohemy artystycznej początku XX w. Po czwarte zaś wiele mówi o autorce to, o czym w swojej książce w ogóle nie wspomina lub robi to bardzo enigmatyczne, np o swojej roli jako matki, czy relacjach ze starszym bratem. No i po piąte samo zakończenie... Aż usnąć z wrażenia nie mogłam. Ileż emocji było w tym ostatnim zdaniu - w tym momencie, z końcem sierpnia 1939 r. skończył się dla autorki świat, który znała i kochała. Do tej pory Magdalena Samozwaniec żyła, żeby się śmiać, żartować, podkpiwać sobie ze wszystkich, dowcipkować. Później żartowała, żeby żyć. Bez tego swoistego poczucia humoru, który pozwalał jej spłycać wszelkie dotykające ją dramaty, pewnie nigdy nie udałoby się jej odnaleźć w nowej rzeczywistości. Rzeczywistości hitlerowskiej okupacji. Rzeczywistości bez Tatki, Mamidła, Lilki. Szarej, zgrzebnej i pełnej terroru rzeczywistości początków PRL...

Książkę Magdaleny Samozwaniec przeżywałam na wszystkie te sposoby, ale szczególnie pasjonowały mnie relacje siostrzane. Bo sama siostry nie mam. A brat (na dodatek młodszy), to jednak nie to samo;). Z przyjemnością czytałam o ich ogromnej miłości, o tym, jak dobrą była Lilka przewodniczką dla swojej młodszej siostry. Choć potrafiła być też wredna i apodyktyczna - typowa starsza siostra;) Pomimo jednak konfliktów i rywalizacji dziewczęta kochały się ogromnie i wzajemnie bardzo wspierały. Dawały sobie nawzajem to, co każda z nich miała najlepszego. Lilka sprowadzała wiecznie roztrzepaną i trzpiotowatą Madzię na ziemię, zaś gruboskórna Madzia jak tylko mogła chroniła delikatną i wrażliwą siostrę-poetkę. Zazdroszczę im tych relacji. Choć przecież zdaję sobie sprawę, że opisy autorki, które dziś tak mnie zachwycają, mogą być wynikiem idealizowania wspomnień z przeszłości.

Co ciekawe, ale Madzia z kart powieści niespecjalnie przypadła mi do serca. W wielu momentach budziła moją irytację. Była rozpuszczoną, zmanierowaną i pyszną panienką, a jej egoizm, ma się wrażenie, że ustępuje jedynie w relacjach z siostrą - tylko dla niej potrafi od czasu do czasu zapomnieć o sobie. Denerwująca jest jej beztroska i trzpiotowatość nawet wówczas, gdy była już dorosłą osobą. Jej sposób bycia najlepiej chyba wyraża się w słowach "po nas choćby i potop". Postawa ta jest zresztą charakterystyczna dla całej krakowskiej rodziny Kossaków - jako popularni artyści-malarze (dziad, ojciec i syn) masowo produkowali i sprzedawali swoje obrazy, a mimo to ciągle brakowało im pieniędzy. Żyli ponad stan, zupełnie nie potrafili oszczędzać. Bez przerwy tonęli w długach. Za to uwielbiali robić sobie kosztowne prezenty; dzień bez prezentów był dniem straconym. Uwielbiali też podróżować. Francuska Riwiera, Bliski Wschód, Anglia - bez przerwy ktoś z nich był w podróży.... Z drugiej jednak strony trochę im tej beztroskiej postawy zazdroszczę, bo ja z kolei za bardzo przejmuję się swoją sytuacją i swoimi zobowiązaniami. Czasami strasznie potrafią mnie zdołować. A panny Kossakówny nic sobie nie robią z własnego zadłużenia i przed inkasentami ze śmiechem chowają się w krzakach...

Pomimo tych irytacji, jest jednak w Kossakach coś, co fascynuje, budzi ciekawość ich dalszych losów i wzrusza. Niezwykłe życie miała ta wyjątkowa rodzina tak szczodrze obdarowana talentami! I tych talentów też im troszkę zazdroszczę. Niedawno Fidrygałka pytała na swoim blogu, co wpływa na nasze losy, co sprawia, że niektórzy z nas osiągają sukces, a inni nie. I tak się zastanawiam... gdyby Magdalena urodziła się w innej rodzinie, to czy jej talent również by tak rozbłysł? Czy osiągnęłaby taki sukces, gdyby nie była Kossakówną, a jej twórczości nie recenzował przyjaciel rodziny, Makuszyński? Pewnie nie, albo przynajmniej nie w takim zakresie jak to miało miejsce. I z pewnością nie zawładnęłaby aż tak masowo wyobraźnią swoich czytelników. Moją zawładnęła. Bez dwóch zdań!

W latach powojennych Magdalena Samozwaniec była jedną z najpopularniejszych pisarek, spotkania autorskie z nią cieszyły się ogromnym powodzeniem, ale według recenzentów tylko jej dwie książki zasługują na uwagę: "Maria i Magdalena" oraz "Zalotnica niebieska" - obie opowiadają w głównej mierze o jej sławnej siostrze-poetce, jak też o innych członkach jej niepospolitej rodziny. Ale to już zupełnie inny temat...



Komentarze

2012/07/16 13:13:24
ciekawie to opisujesz. Możliwe, że kiedyś pomyślę o tej pozycji, kiedy będę zamawiać książki.
Czy Ty gdzieś jeszcze publikujesz swoje recenzje? Dobrze piszesz, ciekawie opowiadasz...



Anka

Gość: , 78.10.129.20*
2012/07/16 18:48:59
był czas,że tylko książki Magdaleny Samozwaniec pochłaniałam.Uważam,że bardzo fajnie opisuje epokę i czyni to z wielkim poczuciem humoru.Chociażby taka książeczka "Łyżka za cholewą a widelec na stole",która opisuje jak się jadało u Kossaków i nie tylko .Znajdują się tam również przepisy Przypkowskich.Uważam,żeta książeczka jest perełką i szkoda,że Wydawnictwo Literackie nie wznawia nakładu.Pozdrawiam Krystyna

2012/07/17 15:49:58
Tak pięknie tę książkę opisałaś, że gdybym jej już nie przeczytała, to na pewno bym po nią sięgnęła :) Miałam bardzo podobne odczucia po tej lekturze, a ostatnio zamówiłam nawet "Zalotnicę niebieską", aby jeszcze raz poczuć ten klimat.

Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mój prezencik dostarczył Ci tylu wrażeń! Mocno ściskam

2012/07/17 17:53:42
Świetna książka, zgadzam się w stu procentach. Ja czytałam ją z zapartym tchem także dlatego, że stanowi piękne zwierciadło epoki, ze wszystkimi jej dziwactwami, smaczkami i i niuansami. Niby (jeszcze do niedawna) to samo stulecie, a jaka przepaść dzieli nas od tamtego świata! Ujęty, mimochodem jakby, portret mojego miasta wyziera z każdej kartki i kokietuje urokiem w starodawnym stylu. Choć tak na serio, to nie wiem, czy bym się skusiła ;)
Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz