środa, 21 kwietnia 2010

I have a dream...

Przytrafił mi się ostatnio wyjątkowy sen. Co prawda sny nie odgrywają wielkiej roli w moim życiu, nie przypisuję im znaczeń, nie analizuję ich i nie przepowiadam na ich podstawie przyszłości, jednak czasami zdarzają mi się na tyle niezwykłe obrazy, że chciałabym o nich pamiętać. Tak jak tym razem.

Otóż, śniło mi się że:

Ja, mój mąż i córka siedzimy sobie w mieszkaniu pochłonięci swoimi zajęciami. Mąż jak zwykle przy komputerze, nagle mówi:

- Hej, patrzcie, ale jaja, cofnąłem nas w czasie!

I rzeczywiście, nagle znajdujemy się na łące za moim domem rodzinnym, patrzymy stamtąd na nasze podwórko, które wygląda jak za czasów mojego dzieciństwa, jakieś 30 lat temu. Na środku stoi jabłonka, której owoce, choć smaczne i słodkie, najczęściej jednak były robaczywe. Za gankiem grusza. Najbardziej lubiliśmy, gdy gruszki były twarde, takie trochę niedojrzałe. Po tym drzewku właśnie wspinaliśmy się na płaski dach ganku, gdzie uwielbialiśmy się bawić. Obok domu stoi budynek gospodarczy bez nadbudowanego piętra mieszkalnego, które obecnie jest naszym domem. Jest więc garaż, a w miejscu naszej dzisiejszej klatki schodowej komórka na węgiel. Z tyłu, w ogródku, śliwa, po której wspinaliśmy się na dach gospodarczego. Miło było patrzeć na świat z takiej wysokości!

Zachwycona biegnę w kierunku swojego dzieciństwa, wołając za sobą córkę i męża. Nagle z ganku na podwórko wychodzi moja mama - młodziutka i drobniutka, z kasztanową trwałą na głowie, w turkusowej bluzce z krótkim rękawem i rozkloszowanej spódnicy. Wiem, że śpieszy się do pracy. Coś pisze i zapisaną kartkę zostawia na oknie. Wołam do mojej córki:

- Chodź! Popatrz! To babcia! Zostawia nam na oknie kartkę z informacją, że klucz od domu jest u sąsiadów. Widzisz? Zawsze tak robiła. A pod informacją o kluczu lista zadań do wykonania dla mnie i dla brata.

I nagle jesteśmy w środku, w moim domu rodzinnym. Kuchnia z zielonym linoleum i drzwi do naszego pokoju. Wołam do córki:

- Popatrz, to nasz pokój - mój i brata. Widzisz?

I sama ze wzruszeniem patrzę na tapczaniki, na których spaliśmy, na nasze zabawki porozrzucane na podłodze, na pudełko, w którym pośród gałganków śpi moja lalka, na półeczkę, gdzie stoją poukładane plastikowe i gumowe laleczki: Małgorzata, Katarzyna, Maria... (tak elegancko nazywałam swoje lalki, bo moje imię uważałam za absolutnie nieeleganckie), na żółty, plastikowy autobus mojego brata, na książeczki, zeszyty i kredki leżące na stole.

- Widzisz - powtarzam - to nasz pokój... - i czuję jak wzruszenie ściska mi serce.

I znów jesteśmy na zewnątrz. Wchodzę do ogródka, który oddzielony jest od podwórka drewnianym płotkiem. Moja mama razem z dziadkiem zbiła ten płotek. W ogródku, w miejscu, gdzie dziś jest wyłożony kostką wjazd, rosną porzeczki, agrest, rządek poziomek i truskawki. Truskawki właśnie dojrzewają, więc z zachwytem zrywam kilka dorodnych, czerwonych owoców i zanoszę je córce. Oprowadzając ją po ogródku opowiadam:

- Z rosnących tu poziomek ubijałam przepyszny krem, a gruszek z tego drzewa nie lubiłam, bo szybko dojrzewały, a wtedy stawały się za miękkie. Tato mówił o nich "klapsy", bo jak dojrzałe spadały z drzewa, to właśnie z takim dźwiękiem zderzały się z ziemią.

Nagle moja córka znika mi z oczu. Znajduję ją po chwili bawiącą się z córeczką sąsiadów - z MOJĄ towarzyszką dziecinnych zabaw. Przez długie lata byłyśmy nierozłączne, spędzałyśmy ze sobą mnóstwo czasu. Później ja wyszłam za mąż, ona poszła na studia i nasze drogi zupełnie się rozeszły. Dziś nadal jesteśmy sąsiadkami, ale mówimy sobie tylko "cześć", gdy czasem miniemy się na chodniku, lub zobaczymy na podwórku. Widząc ją taką małą, z czarnymi warkoczykami, z brudnymi nogami w sandałkach przypomniałam sobie jak beztrosko i radośnie spędzaliśmy czas na wspólnych zabawach. Brudziliśmy się do granic możliwości i było super!

Zaraz potem idziemy do miasta. Po drodze mijamy szkołę podstawową, w której spędziłam osiem lat. Mówię do córki:

- Widzisz, tak wyglądała twoja szkoła przed rozbudową. Popatrz, jaka była malutka. Dzieci było tak dużo, że mieliśmy naukę na trzy zmiany. Nie było łazienek, szatni, ani sali od WF-u. Prymitywne WC było na zewnątrz. Ciągle mówiło się, że trzeba rozbudowywać i ciągle nie było środków i możliwości. Mama płaciła składki na rozbudowę przez cały okres mojej i brata nauki, a dopiero ty mogłaś się uczyć w dużej i nowoczesnej szkole.

A moja córka tylko za mną chodzi, patrzy i nic nie mówi. A ja cała uszczęśliwiona i podekscytowana pokazuję jej MOJE miasto:

- Widzisz, piekarnia się nie zmieniła, tylko teraz asortyment mają szerszy. Kiedyś było tu tylko pieczywo. Czasami kolejka była aż do ulicy, ale na szczęście szybko się przesuwała. Nie trzeba było długo czekać. Tu mięsny, same puste haki. No, tutaj to człowiek nie raz sobie postał w kolejce! A tu mleczarnia. Tu pracowała babcia. Nie musieliśmy stać w kolejce. Wchodziliśmy od razu na zaplecze, a mama, albo któraś jej koleżanka pakowała nam do torby dwa mleka zwykłe, śmietanę, twaróg, masło. Masło czasami było solone; super smakowało na świeżym chlebku... O, a tutaj twoje przedszkole! Widzisz? Widzisz, jak wyglądało kiedyś nasze miasto?

Obudziłam się.

Pierwszy raz w życiu przyśniła mi się podróż w czasie. Nie wiem, co moja podświadomość chciała mi w ten sposób przekazać, ale wiem, że to była cudowna, wzruszająca podróż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz