niedziela, 23 marca 2025

Długi weekend

... na który czekałam od końca przerwy świąteczno-noworocznej, miał być idealny. I wszystko wskazywało na to, że będzie. Pierwszy dzień wiosny przywitał nas cudowną pogodą, dużo udało mi się ogarnąć na ogrodzie, a wieczorem rozpaliliśmy ognisko i było naprawdę błogo. Przyjechał mój brat, na którego odwiedziny zawsze bardzo się cieszę. Sobota również była ogrodowa, ale pojawiły się pierwsze rysy. Wymyśliłam sobie grządkę pod folią, na której wysieję pierwsze wiosenne roślinki: rzodkiewkę, sałatę, szczypiorek... Kupiłam folię, w Internecie widziałam jak to mniej więcej powinno wyglądać... i razem z mężem wzięłam się za robotę. Niestety, oboje nie mamy drygu do tego rodzaju prac, mąż dodatkowo nie ma nawet chęci, więc wyszła nam straszna kaszana. Może się sprawdzi, może wiatr nie porwie, zobaczymy, ale wygląda tak, że wstyd pokazać. Miałam zrobić zdjęcia, ale naprawdę - nie ma czym się chwalić.

Poza tym wystąpiły też inne sytuacje, które sprawiły, że jednak idealnie nie było. Długi weekend kończy się dziś deszczem, rozczarowaniem i zmęczeniem, w którym nie ma satysfakcji - to najgorszy rodzaj zmęczenia, znacie go?

Rano skończyłam sweter z alpakowo-jedwabnej włóczki z odzysku, ale nawet on nie jest taki, jak się spodziewałam. Na razie wyprałam i schnie. Pokażę w przyszłym tygodniu. A tymczasem wracam do swojego rozczarowania z jednym postulatem w głowie:


bo najbardziej rozczarowujące w długim weekendzie jest to, że i tak jest za krótki.

Pozdrowionka i do następnego. 

niedziela, 9 marca 2025

Robótka podróżna

... się nie przydała, ale podróż się odbyła. Pojechałam autem, choć nie cierpię prowadzić. Dla mnie to straszna strata czasu, dlatego kiedy tylko się da, wybieram komunikację publiczną, szczególnie lubię pociągi, zawsze lubiłam... Tym razem jednak połączenie PKP trwałoby absurdalnie długo i wymagało ode mnie zarwania zbyt dużej części nocy - to poświęcenie, na które rzadko kiedy jestem gotowa... Dlatego wybrałam auto i prawie 3 godziny drogi w jedną stronę za kółkiem, bo celem mojej podróży była Akademia Łucznica w Pilawie i warsztaty z przędzenia na wrzecionie i kołowrotku.

Było fenomenalnie! 







Nie wiem, czy kiedyś skorzystam z tego doświadczenia, czy pójdę z tym dalej... ale wiem, że mogłabym. Gdybym miała wybrać dla siebie alternatywny scenariusz, to widzę się na farmie, wśród alpak, lam i włochatych królików. I widzę siebie jak przędę ich wełnę, tworzę z nich puchate kłębki i motki, które przerabiam w miękkie dzianinowe cuda... Zupełnie jak Kula Cottontail Farm z Instagrama... Znacie ten profil? Mnie jakiś czas temu wyświetlił się jeden z jej filmików i po prostu się zakochałam w tym contencie. Zaczęłam szukać w internecie informacji o kołowrotkach o nauce przędzenia i tak znalazłam warsztaty w Łucznicy, a że Łucznicę znam z jednych wakacji, które tam spędziłam, to nawet się długo nie zastanawiałam. To było przeznaczenie:-) A teraz kto wie, co z tego wyniknie... Może nic, a może...

Niedziela też była fenomenalna. 9 marca - pierwsza kawa na tarasie:-). Na spacer do lasu w krótkim rękawie, a potem pierwsze sprzątanie ogrodu.




Ogarnęłam tylko jeden klombik. Nie wiem kiedy będę mogła iść z porządkami dalej, bo po pracy niewiele już zostaje dnia, ale jestem zadowolona. Tylko, że to zadowolenie jest z takim niepokojem z tyłu głowy - czy roślinom nie zaszkodzi tak wczesne, gwałtowne przebudzenie do życia?

Spokojnego wieczoru i do następnego!


niedziela, 2 marca 2025

Tego dnia

… gdy znaleźliśmy w lesie rannego koziołka i nie mogliśmy mu pomóc, byłam totalnie rozbita. Nie wiedziałam czym się zająć. Włóczki i akcesoria dziewiarskie pochowałam poprzedniego dnia. Nie chciałam wracać do dziergania, bo gdy mam rozpoczętą robótkę nie potrafię zajmować się niczym innym. A przecież mam te nieszczęsne drzwi do malowania i ogród do ogarnięcia po zimie…


Sięgnęłam po książkę. Oczekiwałam, że mnie odciągnie od wspomnienia koziołka, zajmie myśli, rozładuje stres, który w żaden sposób nie chciał ze mnie zejść. To miała być ciepła, budująca historia o nadziei i miłości, którą można znaleźć nawet na gruzach dotychczasowego życia… Już od dawna nie czytam opisów na  książkach, bo lubię nie wiedzieć czego się spodziewać, ale tym razem zerknęłam, żeby mieć pewność, że dobrze wybieram. 



No cóż… Nie żałuję, że przeczytałam, ale pokrzepienia to ja zdecydowanie nie doświadczyłam. Rozbiła mnie ta lektura do reszty. Co się opłakałam to moje. Może to przez tego koziołka… nie wiem.


Początek wydawał się nieco rozwlekły i banalny, ale później wciągnął mnie tak mocno, że już nie mogłam oderwać się od czytania. Cała abuła jest doskonale skonstruowana. Narracja nie idzie hronologicznie, jest poszatkowana, przeplatana dziennikami, wspomnieniami i perspektywami różnych bohaterów, ale dzięki temu stopniowo dowiadujemy się prawdy o nich i o kluczowych dla opowieści zdarzeniach. Wyjaśnienie głównej zagadki mnie zaskoczyło, ale nie ono stanowi zamknięcie całej historii. Tak naprawdę nie było zamknięcia, bo niezależnie od tego co się wydarza - życie toczy się dalej…


Wiedzieć o kimś różne rzeczy, to nie znaczy go znać - mówi w pewnym momencie główna bohaterka. To mnie uderzyło i chyba o tym głównie jest ta historia. 


Ale były też w książce momenty irytujące: dłużyzny, sentymentalizmy, toksyczna męskość jako coś, czemu kobiety nie potrafią się oprzeć, takie wiecie… południowoamerykańskie machizmo w oparach tytoniu, alkoholu i kobiecej chuci. Jak ktoś nie lubi takich opisów (ja!) - można prześlizgnąć się po nich wzrokiem, opowieść na tym nie traci.


W kolejnych dniach też czytałam. 



Trafiła ta książka do mnie blisko rok temu, ale nie miałam do niej nastroju. W tamtym czasie byłam świeżo po lekturze kilku książek w chłopskiej tematyce (Chamstwo, Pańszczyzna, Obrońcy pańszczyzny) i czułam, że więcej mi się nie zmieści. Tej przemocy, krzywdy, niesprawiedliwości, bezwzględności i wyrachowania elit...


I owszem, jest w Chłopkach wiele takiej ciężkiej, przygnębiającej treści. Ale jest też wiele siły i przykładów, że wiejskie kobiety z międzywojnia nie były tylko ofiarami systemu społecznego i politycznego. Walczyły różnymi sposobami o swoją sprawczość. Były wśród nich twarde buntowniczki, którym udało się w jakimś zakresie pokierować swoim losem. Pewnie niewiele, ale to dzięki nim opowieść o naszych babkach jest taka w gruncie rzeczy pozytywna i inspirująca. 


Uważam, że to ważna książka, bo oddaje głos tym, których było tak wiele, a których obecność i wkład w życie społeczne był tak bardzo przemilczany i niedoceniany. W dobie rozliczeń i powszechnej krytyki okresu PRL warto głośniej mówić o tym, że dla większości polskiego społeczeństwa zmiana ustrojowa przyniosła diametralną poprawę losu. Jedna z kobiet opisała to swoimi słowami: 



Cieszę się, że ta książka powstała i że ją przeczytałam!


A potem sprułam TEN sweter:



... bo być może będę potrzebowała robótki podróżnej na przyszły weekend... Później Wam opowiem. W każdym razie drzwi nadal nie pomalowane, pogoda się popsuła, więc ogród też nie ruszony, a ja znów jestem wciągnięta w dzierganie...


Miłego i do następnego!

niedziela, 23 lutego 2025

Fatalny

... był dzisiejszy wyjazd do lasu. Dominika chciała pojechać w jakieś nowe miejsce, trochę dalej niż zwykle i tak zrobiliśmy. I zaraz na początku spaceru natknęliśmy się na wiszącego na leśnym ogrodzeniu z drutu młodego koziołka. Pewnie chciał przeskoczyć i tylna noga zaplątała mu się w drut. Nie wiemy jak długo mógł tak wisieć. Dobrze że zięć miał w aucie kombinerki, więc w miarę szybko uwolniliśmy koziołka z drutu, ale uraz sprawił, że zwierzę nie mogło chodzić. Beczało tylko rozpaczliwie i próbowało jakoś oddalić się z miejsca swojej kaźni i od nas, ale nie dało rady. Może zwichnięty staw biodrowy... Nie wiem... Dawno już nie czułam się taka bezradna.

Nie udało nam się zapewnić mu pomocy. Jest niedziela, ani w nadleśnictwie, ani u weterynarzy nikt nie odbierał telefonu. Pogotowie weterynaryjne od razu mnie poinformowało, że nie zajmują się zwierzętami leśnymi. Każdy z kim udało nam się połączyć informował nas, że to nie jego sprawa. W końcu zadzwoniliśmy na policję, oni jedni przyjęli zgłoszenie i przyjechali. Powiedzieli, że zawiadomią weterynarza i koło łowieckie i ci zdecydują o dalszych losach koziołka. Zapewnili, że zostaną z nim aż tamci przyjadą. Tyle zdziałaliśmy. Sądzę, że koziołek zostanie odstrzelony. To i tak lepszy koniec niż powolna agonia wisząc na ogrodzeniu... Ale jestem taka rozbita, taka wściekła, taka rozgoryczona... że nie ma na taką okoliczność żadnych sensowniejszych procedur, że nie ma w okolicy żadnego ośrodka, do którego można by udać się po pomoc. Tak mi żal biednego zwierzęcia. I taka jestem wkurwiona na te ogrodzenia w lesie, które są śmiertelnie niebezpieczne dla zwierząt! Słyszę o tym i czytam w mediach bez przerwy. Ostatnio nawet w mojej miejscowości, na zakończonym ostro ogrodzeniu, zawisł łoś, który próbował je przeskoczyć. Umierał w potwornym bólu przez kilka, czy nawet kilkanaście godzin... Ale co innego czytać i słyszeć, a co innego zobaczyć na własne oczy, być bezpośrednim świadkiem cierpienia i grozy, których doświadcza zwierzę. I nie móc nic z tym zrobić. Dla mnie jest to nie do zniesienia!

I w takiej atmosferze powstały zdjęcia mojego ostatniego zimowego udziergu - swetra z resztek.






Zużyłam na niego 510 g włóczek. Na sweter dla Milki 123 g. Wykorzystałam prawie wszystkie resztki w odcieniach szarości. Wczoraj posprzątałam i posegregowałam motki i dziewiarskie akcesoria. Na razie chyba koniec z tym, trzeba będzie się brać za ogród... Do zobaczenia w marcu.