czwartek, 19 lutego 2009

Mania czytelnicza

Zawsze lubiłam czytać, ale ostatnio czynność ta stała się niemal moją manią. Przychodzę z pracy, szybko jem obiad, potem szybko sprzątam i przez cały czas myślę tylko o tym, żeby wreszcie położyć się pod kocem i czytać, czytać, czytać!
Uciekam od świata rzeczywistego w świat fikcji literackiej. Wszystko dlatego, że od stycznia nie mogę wydobyć się z uporczywego, duszącego i mrocznego uczucia smutku i melancholii. Może to dlatego, że jest zima, której nie lubię. Mało się teraz ruszam. Nie chodzę nawet na spacery, bo jest zimno, ślisko i śnieżnie. Nie cierpię brodzić po kostki w śniegu. Jeszcze gorzej jest, gdy ze śniegu, na skutek sypania solą, robi się na chodniku brunatna breja, która przesiąka przez najlepsze nawet buty. Nie to, żebym nie dostrzegała uroków zimy, bo dostrzegam. Zasypane śniegiem domy i podwórka, oszronione drzewa - wszystko to pięknie wygląda, ale tylko przez okno! Nijak mnie te widoki nie zachęcają do spaceru. Od początku zimy poruszam się tylko samochodem. W jakiejś części to musi być źródłem mojego obniżonego nastroju, ale co z tego, że o tym wiem, jak za nic nie mam siły i chęci, by temu zaradzić. No nie ma takiej możliwości, żebym wyszła w tą pogodę na zewnątrz.
I jeszcze na dodatek cały ten kryzys! Szalejące kursy walut, stale rosnąca rata kredytu hipotecznego, który na nieszczęście dziś, jest właśnie we frankach szwajcarskich, dołek i niepewność w pracy... Od jesieni nie oglądam telewizji, ale gdy w pracy słyszę w radiu informacje, że złoty znów słabnie, żołądek podchodzi mi do gardła. Dobija mnie to wszystko. Książki to teraz moja odskocznia od wrogiej rzeczywistości - czytam, żeby nie myśleć o tym wszystkim.
Ale to jeszcze nie wszystko. Opuściła mnie moja intuicja, przy wyborze lektur (albo wszystkie książki oceniam teraz przez pryzmat swego złego nastroju). Na cztery wypożyczone ostatnio książki może jedna będzie trafiona. Piszę "może", bo ostatniej jeszcze nie przeczytałam.
Pierwsza - "Angielski pacjent" - była raczej nudna. Druga to komedia - "Pracująca dziewczyna" Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus, autorek (podobno hitu) "Niani w Nowym Jorku".

Miała być w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale najwyraźniej historia, z której (być może) można by było zrobić świetny film, jako książka okazała się kompletnie niestrawna. Styl pisania chaotyczny, nerwowy i mało zrozumiały, główna bohaterka - do bólu irytująca w swej bezradności i nieporadności. Tą lekką i wesołą (jak zapowiadał wydawca na okładce) lekturą chciałam poprawić sobie humor. Jednak, gdy po przeczytaniu stu stron ani raz się nawet nie uśmiechnęłam, postanowiłam dać sobie spokój z pozostałymi do końca dwustoma stronami i zrezygnowałam z dalszego czytania, co mi się zdarza naprawdę bardzo rzadko.
Wczoraj zaś skończyłam kolejną książkę bez wyrazu. To "Drabina czasu" autorstwa Anne Tyler.

Główna bohaterka - 40-letnia Delia uświadamia sobie, że mąż od zawsze traktuje ją protekcjonalnie i z wyższością wciąż poucza, jak małą dziewczynkę. Na domiar złego przypuszczalnie nigdy jej tak naprawdę nie kochał. Dzieci dorosły, nie potrzebują już jej tak, jak kiedyś; są zbuntowane i zniecierpliwione jej troskliwością. Delia czuje się niekochana i niepotrzebna, sądzi, że nikomu na niej nie zależy. Pewnego dnia idzie na spacer. Pod wpływem nagłego impulsu, nie bardzo wiedząc co będzie dalej, porzuca swoją rodzinę. Przypadkiem trafia do małego miasteczka, w którym wynajmuje pokój. W nowym miejscu zaczyna życie od zera. Wieczorami rozpamiętuje przykrości, których doznała od swojej rodziny, jest pewna, że nikt nie będzie jej szukać, że nikt nawet nie zauważy jej braku. Dla otoczenia jest tajemniczą kobietą z nieznaną przeszłością. Podejmuje pracę, poznaje ludzi, angażuje się w życie miasteczka. Czerpie z tego przyjemność - po raz pierwszy sama podejmuje decyzje, poznaje smak niezależności.
Na końcu wraca do  męża i dorosłych dzieci. I tego właśnie nie mogę zrozumieć. Dlaczego?!!! Po co było opuszczać rodzinę, do której miało się tyle żalu, po co było rozpoczynać nowe życie dla siebie i na własny rachunek? Tylko po to, by po nieco ponad roku wrocić do tego, od czego się uciekło? Na ostatniej stronie bohaterka mówi, że jej podróż w czasie jest udana, bo zakończyła ją w tym samym miejscu, z którego wyruszyła, że ludzie, których opuściła odbyli jeszcze dalszą wędrówkę. Nie przekonuje mnie to. Dla mnie jej rodzina nie zmieniła sią ani o jotę! Przecież mąż nadal jest despotyczny, oschły i zamknięty w sobie. Dzieci pozostały zbuntowane i niezależne. Nikt ani raz nie powiedział, że za Dalią tęsknił, że brakowało jej w domu, że jej potrzebował. Nikt nie wyciągnął do niej ręki. Chciała usłyszeć od męża, słowa "proszę wróć", ale on nie był w stanie ich wypowiedzieć. A ona i tak wróciła. Jeszcze raz pytam dlaczego? W jaki sposób jej życie po powrocie miało być inne od tego sprzed odejścia?
Podsumowując, książka wprawdzie mnie mnie zachwyciła, ale nawet mi się podobała, dobrze mi się ją czytało. Do ostatniej strony. Nie kupuję tego zakończenia.

No nic. Na dziś i jutro została mi ostatnia książka. To thriller/sensacja więc może przynajmniej będzie trzymać w napięciu, a potem...kolejny wypad do biblioteki.

Rękodzieła nie dotykam - trudno zająć się jakąkolwiek twórczą pracą, gdy się jest pogrążonym w depresji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz