niedziela, 2 marca 2025

Tego dnia

… gdy znaleźliśmy w lesie rannego koziołka i nie mogliśmy mu pomóc, byłam totalnie rozbita. Nie wiedziałam czym się zająć. Włóczki i akcesoria dziewiarskie pochowałam poprzedniego dnia. Nie chciałam wracać do dziergania, bo gdy mam rozpoczętą robótkę nie potrafię zajmować się niczym innym. A przecież mam te nieszczęsne drzwi do malowania i ogród do ogarnięcia po zimie…


Sięgnęłam po książkę. Oczekiwałam, że mnie odciągnie od wspomnienia koziołka, zajmie myśli, rozładuje stres, który w żaden sposób nie chciał ze mnie zejść. To miała być ciepła, budująca historia o nadziei i miłości, którą można znaleźć nawet na gruzach dotychczasowego życia… Już od dawna nie czytam opisów na  książkach, bo lubię nie wiedzieć czego się spodziewać, ale tym razem zerknęłam, żeby mieć pewność, że dobrze wybieram. 



No cóż… Nie żałuję, że przeczytałam, ale pokrzepienia to ja zdecydowanie nie doświadczyłam. Rozbiła mnie ta lektura do reszty. Co się opłakałam to moje. Może to przez tego koziołka… nie wiem.


Początek wydawał się nieco rozwlekły i banalny, ale później wciągnął mnie tak mocno, że już nie mogłam oderwać się od czytania. Cała abuła jest doskonale skonstruowana. Narracja nie idzie hronologicznie, jest poszatkowana, przeplatana dziennikami, wspomnieniami i perspektywami różnych bohaterów, ale dzięki temu stopniowo dowiadujemy się prawdy o nich i o kluczowych dla opowieści zdarzeniach. Wyjaśnienie głównej zagadki mnie zaskoczyło, ale nie ono stanowi zamknięcie całej historii. Tak naprawdę nie było zamknięcia, bo niezależnie od tego co się wydarza - życie toczy się dalej…


Wiedzieć o kimś różne rzeczy, to nie znaczy go znać - mówi w pewnym momencie główna bohaterka. To mnie uderzyło i chyba o tym głównie jest ta historia. 


Ale były też w książce momenty irytujące: dłużyzny, sentymentalizmy, toksyczna męskość jako coś, czemu kobiety nie potrafią się oprzeć, takie wiecie… południowoamerykańskie machizmo w oparach tytoniu, alkoholu i kobiecej chuci. Jak ktoś nie lubi takich opisów (ja!) - można prześlizgnąć się po nich wzrokiem, opowieść na tym nie traci.


W kolejnych dniach też czytałam. 



Trafiła ta książka do mnie blisko rok temu, ale nie miałam do niej nastroju. W tamtym czasie byłam świeżo po lekturze kilku książek w chłopskiej tematyce (Chamstwo, Pańszczyzna, Obrońcy pańszczyzny) i czułam, że więcej mi się nie zmieści. Tej przemocy, krzywdy, niesprawiedliwości, bezwzględności i wyrachowania elit...


I owszem, jest w Chłopkach wiele takiej ciężkiej, przygnębiającej treści. Ale jest też wiele siły i przykładów, że wiejskie kobiety z międzywojnia nie były tylko ofiarami systemu społecznego i politycznego. Walczyły różnymi sposobami o swoją sprawczość. Były wśród nich twarde buntowniczki, którym udało się w jakimś zakresie pokierować swoim losem. Pewnie niewiele, ale to dzięki nim opowieść o naszych babkach jest taka w gruncie rzeczy pozytywna i inspirująca. 


Uważam, że to ważna książka, bo oddaje głos tym, których było tak wiele, a których obecność i wkład w życie społeczne był tak bardzo przemilczany i niedoceniany. W dobie rozliczeń i powszechnej krytyki okresu PRL warto głośniej mówić o tym, że dla większości polskiego społeczeństwa zmiana ustrojowa przyniosła diametralną poprawę losu. Jedna z kobiet opisała to swoimi słowami: 



Cieszę się, że ta książka powstała i że ją przeczytałam!


A potem sprułam TEN sweter:



... bo być może będę potrzebowała robótki podróżnej na przyszły weekend... Później Wam opowiem. W każdym razie drzwi nadal nie pomalowane, pogoda się popsuła, więc ogród też nie ruszony, a ja znów jestem wciągnięta w dzierganie...


Miłego i do następnego!