Ostatnimi czasy kilka moich
wpisów spotkało się z nieprzychylnym odbiorem, co skłoniło mnie do
przemyślenia swojego stylu pisania i podejmowanych tematów. (To znaczy - nie chodzi o to, by przemyśleć i
pisać tak, by się lepiej i każdemu podobało. Chodzi o to, by przemyśleć dlaczego
niektóre moje teksty spotykają się z takim właśnie odbiorem).
Szczególnie zastanawiające były słowa przyjaciółki, która przeczytawszy
moją notatkę na temat Dnia Dziękczynienia stwierdziła, że jest ona mocno
przesłodzona. Nie zamierzam w tym miejscu dowodzić, iż wcale tak nie
jest, bo przecież nie mogę zaprzeczać czyimś wrażeniom, ale mogę się
zastanowić, dlaczego moje niektóre teksty budzą takie wrażenia.
Rzeczywiście, wiele moich wpisów, w których próbuję opisać moje emocje, pełnych jest patosu i czułostkowości. Nie potrafię tego uniknąć. Trudno mi inaczej pisać o ważnych i wzniosłych rzeczach. Na przykład o rodzinie.
Na co dzień myślę o swojej rodzinie zwyczajnie, ot po prostu ją mam. Żyjemy banalnym, powszednim życiem: robimy zakupy, sprzątamy, gotujemy, płacimy rachunki, pracujemy, córka się uczy. Ale, gdy na chwilę się nad tą normalnością zatrzymam i podumam, to uświadamiam sobie, że ta nasza codzienna egzystencja wcale nie jest taka zwyczajna. Udało nam się zbudować naprawdę szczęśliwą rodzinę, w której czujemy się akceptowani, bezpieczni i kochani. To nie jest zwyczajna, ani łatwa sprawa. Wielu ludziom się to nie udaje. Połowa moich znajomych jest rozwiedziona. Rozpadły się związki moich najbliższych: rodziców, brata, kuzyna, stryja. Mój też przeżył poważne tąpnięcie. Dekadę wcześniej sama nie doceniałam i nie rozumiałam znaczenia rodziny. Bardziej była dla mnie obciążeniem niż dobrodziejstwem. Dziwiłam się, gdy ktoś wśród swoich sukcesów życiowych wymieniał posiadanie rodziny. Jakiż to sukces? - pytałam z lekceważeniem. Mężowi powiedziałam, że tylko kompletni nieudacznicy, którzy nie mogą pochwalić się żadnymi osiągnięciami, chwalą się rodziną.
Musiało wydarzyć się kilka rzeczy, a ja musiałam wiele przemyśleć, by zrozumieć, że rodzinę definiuje wzajemna lojalność, zaangażowanie, troska, uczciwość i miłość osób, które się na nią składają, a wartości te wcale nie są łatwo i każdemu dostępne. Ja mam to szczęście, że dla mnie są. Doświadczam ich zawsze, gdy tego potrzebuję i zawsze mam świadomość, że to coś wyjątkowego i cennego. Czy można o czymś takim pisać lekko i obojętnie?. Może i można, ale ja nie potrafię. Dla mnie jest to coś tak wzniosłego, że po prostu nie znajduję innej formy wyrazu.
Słowa przyjaciółki uświadomiły mi jednak, że dla osób, które mnie znają, tego typu moje wypowiedzi muszą brzmieć przesadnie sentymentalnie. Częściej bowiem niż do roztkliwiania się, skłonna jestem do cynizmu i ironii. Twarda i wredna ze mnie suka. Kpię sobie z romansów, szydzę z miłosnych uniesień książkowych i filmowych bohaterów, łatwo przychodzi mi nazwanie męża starym bucem, a córki wstrętną bałaganiarą, ale... Ale to tylko część mnie. Od czasu do czasu ujawnia się też druga strona mojej natury: tkliwa, miękka i wzruszona. Taka też jestem. Ta część mojej osobowości też ma prawo do zaznaczenia swojego istnienia, do wyrażenia się. Okazuje się, że na blogu jakoś łatwiej mi to przychodzi niż w realnym życiu wobec konkretnych ludzi. Nawet mój mąż po którejś mojej złośliwej uwadze stwierdził, że na blogu jestem inna niż w rzeczywistości. Ale tak naprawdę nie ma w tym żadnej sprzeczności. Jestem apodyktyczną, przemądrzałą, zawziętą zołzą, ale też wrażliwą idealistką, wierzącą w ludzkość i pragnącą pokoju na świecie. I naprawdę uwielbiam swoją rodzinę:).
Rzeczywiście, wiele moich wpisów, w których próbuję opisać moje emocje, pełnych jest patosu i czułostkowości. Nie potrafię tego uniknąć. Trudno mi inaczej pisać o ważnych i wzniosłych rzeczach. Na przykład o rodzinie.
Na co dzień myślę o swojej rodzinie zwyczajnie, ot po prostu ją mam. Żyjemy banalnym, powszednim życiem: robimy zakupy, sprzątamy, gotujemy, płacimy rachunki, pracujemy, córka się uczy. Ale, gdy na chwilę się nad tą normalnością zatrzymam i podumam, to uświadamiam sobie, że ta nasza codzienna egzystencja wcale nie jest taka zwyczajna. Udało nam się zbudować naprawdę szczęśliwą rodzinę, w której czujemy się akceptowani, bezpieczni i kochani. To nie jest zwyczajna, ani łatwa sprawa. Wielu ludziom się to nie udaje. Połowa moich znajomych jest rozwiedziona. Rozpadły się związki moich najbliższych: rodziców, brata, kuzyna, stryja. Mój też przeżył poważne tąpnięcie. Dekadę wcześniej sama nie doceniałam i nie rozumiałam znaczenia rodziny. Bardziej była dla mnie obciążeniem niż dobrodziejstwem. Dziwiłam się, gdy ktoś wśród swoich sukcesów życiowych wymieniał posiadanie rodziny. Jakiż to sukces? - pytałam z lekceważeniem. Mężowi powiedziałam, że tylko kompletni nieudacznicy, którzy nie mogą pochwalić się żadnymi osiągnięciami, chwalą się rodziną.
Musiało wydarzyć się kilka rzeczy, a ja musiałam wiele przemyśleć, by zrozumieć, że rodzinę definiuje wzajemna lojalność, zaangażowanie, troska, uczciwość i miłość osób, które się na nią składają, a wartości te wcale nie są łatwo i każdemu dostępne. Ja mam to szczęście, że dla mnie są. Doświadczam ich zawsze, gdy tego potrzebuję i zawsze mam świadomość, że to coś wyjątkowego i cennego. Czy można o czymś takim pisać lekko i obojętnie?. Może i można, ale ja nie potrafię. Dla mnie jest to coś tak wzniosłego, że po prostu nie znajduję innej formy wyrazu.
Słowa przyjaciółki uświadomiły mi jednak, że dla osób, które mnie znają, tego typu moje wypowiedzi muszą brzmieć przesadnie sentymentalnie. Częściej bowiem niż do roztkliwiania się, skłonna jestem do cynizmu i ironii. Twarda i wredna ze mnie suka. Kpię sobie z romansów, szydzę z miłosnych uniesień książkowych i filmowych bohaterów, łatwo przychodzi mi nazwanie męża starym bucem, a córki wstrętną bałaganiarą, ale... Ale to tylko część mnie. Od czasu do czasu ujawnia się też druga strona mojej natury: tkliwa, miękka i wzruszona. Taka też jestem. Ta część mojej osobowości też ma prawo do zaznaczenia swojego istnienia, do wyrażenia się. Okazuje się, że na blogu jakoś łatwiej mi to przychodzi niż w realnym życiu wobec konkretnych ludzi. Nawet mój mąż po którejś mojej złośliwej uwadze stwierdził, że na blogu jestem inna niż w rzeczywistości. Ale tak naprawdę nie ma w tym żadnej sprzeczności. Jestem apodyktyczną, przemądrzałą, zawziętą zołzą, ale też wrażliwą idealistką, wierzącą w ludzkość i pragnącą pokoju na świecie. I naprawdę uwielbiam swoją rodzinę:).
Komentarze
2011/01/26 18:45:36
Ojej, jakbym o sobie czytała:)
Tylko ponieważ ja mam trochę (sporo?) więcej lat, więc zdążyłam lekko zniwelować te drastyczne różnice charakteru; zołzą teraz bywam, a kiedyś byłam stale;P
I też nie doceniałam tego, co mam, rodzina była u mnie na końcu... Na szczęście w porę się puknęłam w łeb:)
Tylko ponieważ ja mam trochę (sporo?) więcej lat, więc zdążyłam lekko zniwelować te drastyczne różnice charakteru; zołzą teraz bywam, a kiedyś byłam stale;P
I też nie doceniałam tego, co mam, rodzina była u mnie na końcu... Na szczęście w porę się puknęłam w łeb:)
2011/01/27 08:42:03
Szczęśliwie z wiekiem człowiek
nabiera nie tylko zmarszczek, ale i łagodności; szczerze powiem, że
teraz lepiej mi jest ze sobą, o otoczeniu nie wspomnę... :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz