Przeczytałam
„Tully” Paulliny Simons. Od dwóch dni próbuję napisać coś na temat tej
lektury i nic. Pustka. Zaczynam pierwsze zdanie, drugie i wykreślam.
Wyłączam komputer z nadzieją, że później uda mi się jakoś zebrać myśli.
Nic z tego. O treści przytoczę więc tylko tyle, co znajduje się na
okładce:
Koniec
lat siedemdziesiątych na amerykańskiej prowincji. Trzy przyjaciółki
stają na progu dorosłego życia. Jennifer i Julie to kochane i
rozpieszczane córki bogaczy. Tully - od dzieciństwa w ostrym konflikcie z
matką, porzucona przez ojca, pozbawiona wszystkiego, co kojarzy się z
domem - jest życiowym rozbitkiem. Przez pryzmat doświadczeń Tully
poznajemy historię wchodzenia w dojrzałe życie, odnajdywania własnej
tożsamości, radzenia sobie z bagażem nieszczęśliwych uczuć i tragicznych
wydarzeń, mozolnego i dramatycznego zarazem wyzwalania się spod wpływu
przeklętej przeszłości.
Od
siebie napiszę zaś, że podobała mi się ta historia. Pierwszy tom nawet
bardzo. W drugiej części autorka poszła w kierunku, który nie przypadł
mi zanadto do gustu, ale w gruncie rzeczy cała lektura była niezwykle
wciągająca. Przez chwilę miałam żal, że Paullina Simons zbyt często
sięga po stereotypy budując swoje historie i bohaterów. Czasami
irytowały mnie miałkie dyskusje i mało przekonujące, sztuczne kłótnie.
Ale to wszystko mniejszość. W większości podziwiam w książkach tej
autorki obszerność fabuły - akcja toczy się w nich zazwyczaj przez
kilkadziesiąt lat. Przez ten czas zmienia się sytuacja społeczna,
polityczna, bohaterowie dorastają, dojrzewają i również pod wpływem
przeżytych doświadczeń zmieniają się. Paullina Simons świetnie potrafi
te zmiany pokazać. Dlatego jej postacie są wielowymiarowe i dzięki temu
niezwykle ciekawe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz